Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce (jeszcze w 2011, wiecie o co mi chodzi) moje blogowe koleżanki z Reseny postanowiły zrobić internetową imprezę. Jak pewnie co niektórzy już się zdążyli domyśleć, była ona na cześć zespołu Halestorm. Ja jak to ja – przesłuchałem pierwszą lepszą z brzegu piosenkę i, och!, nie podobała mi się. Więc po co sięgać. Z czasem moje nastawienie uległo zmianie. Moją recenzję wydanej 12 lat temu EP-ki „(Don’t Mess with the) Time Man” mogliście jakiś czas temu przeczytać. „Halestorm” to pierwsze większe przedsięwzięcie grupy. O ile wcześniej nie byli pewni, czy wolą grać alternatywę, czy coś innego, tak tu już wyraźnie widać, że to ‘inne’ lepiej im wychodzi. Na przełomie lat znaleźli swój styl i zaczęli podążać w stylu rocka, momentami wręcz metalu. Ale bardziej to pierwsze.
Z początku płyta średnio do mnie przemawiała. Już nawet wiem dlaczego. Od razu też mówię, że jestem głupi. Czasem źle się do czegoś nastawiam (wcześniej nawet tego nie słuchając), że… faktycznie mi się nie podoba. Na szczęście w porę się opamiętałem i doceniłem muzykę serwowaną przez zespół Halestorm. Zdecydowanie największym plusem tego albumu jest wokal Lzzy Hale. Nie ma co – potrafi dziewczyna śpiewać. Gdyby nie jej głos kapela z łatwością mogłaby się zagubić. Jest wiele podobnych. Może i Lzzy to nie druga Amy (nieważne czy Lee, czy Winehouse), i nie druga Christina Aguilera, ale talentu jej nie odmówię. Jedynie te krzyki nie do końca mi się podobają. Cóż, nie każdemu dogodzi. Reszta zespołu nie zostaje jednak daleko w tyle. Tak jakby ‘drugim frontmanem’ Halestorm jest brat wokalistki – Arejay Hale. Gra na perkusji. Nie da się nie zauważyć, że próbuje zepchnąć gitary na drugi plan. Nie robi tego na szczęście zbyt chaotycznie. Wszystko nadal do siebie pasuje.
Mam tu kilku faworytów. Są nimi kolejno: „It’s Not You”, „Familiar Taste of Poison”, „Love / Hate Heartbreak” i „Dirty Work”. „It’s Not You” to chyba jedyna piosenka z tego albumu, która spodobała mi się od pierwszego przesłuchania. Odpowiednio mocna, przebojowa. Gdyby odpowiednio ją wypromować (i obalić electro!) może stałaby się przebojem, utworem ‘sztandarowym’ dla Halestorm. Ale marzenia na bok. Szczególnie podoba mi się refren utworu, w którym Lzzy śpiewa m.in. I’m in love with somebody And it’s not you (PL: Kocham się w kimś I to nie ty). „Familiar Taste of Poison” to zupełne przeciwieństwo poprzedniego numeru – ballada. Nie dorasta może do pięt utworom pokroju „Break In” czy „Here’s to Us” (drugi krążek pt. „The Strange Case Of…”), ale na tym albumie jest perełką. Co prawda raz mi się podoba, a raz nie, ale mniejsza z tym. Ważne, że wywołuje jakiekolwiek emocje (w przeciwieństwie do nijakiego „I’m Not an Angel”). Do „Love / Hate Heartbreak” też musiałem się przekonywać. Na pewno nie wpada w ucho tak łatwo jak „It’s Not You”, jest jednak świetnie ‘zagrane’. Lzzy śpiewa tu inaczej niż zwykle. Nie unosi głosu, zgrywa się z muzyką. Co prawda refren podoba mi się mniej niż zwrotki, ale to tylko udowadnia, że nie ma rzeczy idealnych. Ostatni numer z wyżej wymienionych („Dirty Work”) to po prostu zabawa. Przynajmniej mi wydaje się, że członkowie zespołu mieli sporo frajdy przy nagrywaniu go. Nie jest tak dopracowany jak „Familiar Taste of Poison”. Bardziej spontaniczny, szybki, energiczny. Po prostu świetny :)
To były właściwie najlepsze utwory, które członkowie kapeli mieli wówczas do zaoferowania. Nie oznacza to jednak, że po pozostałe nie warto sięgać. Przeciwnie – słuchanie piosenek z krążka „Halestorm” to czysta przyjemność. To może teraz inaczej. Wykorzystałem już wszystkie pozytywne rzeczy, które mogłem powiedzieć o kawałkach z albumu. Są i te gorsze. Mimo że słuchałem „Innocence” już wiele razy, to nadal jestem w stanie napisać tylko to, że do jego współautorów należy Ben Moody. Jakby ktoś pytał – ex-gitarzysta Evanescence. Pracował przy „Fallen”, więc i tutaj powinien stworzyć coś dobrego. No trudno. O „I’m Not an Angel” już pisałem. Dobra, najwyżej się powtórzę. Nie wiem czy można powiedzieć, że to ballada. W każdym razie jest spokojna. Niby ładna, ale… zwykła. Może inaczej: „I’m Not an Angel” nie jest złe, ale do perfekcji sporo brakuje. Ni mnie ziębi, ni mnie grzeje.
Tekstowo najbardziej spodobał mi się chyba refren piosenki „Familiar Taste of Poison”. Od początku czułem, że zły nie będzie. Miałem rację: I breathe you in again just to feel you Underneath my skin, holding on to The sweet escape is always laced with a familiar taste of poison (PL: Znów wdycham ciebie, tylko by cię poczuć Pod moją skórą, trzymając to Słodka ucieczka zawsze jest wzmocniona znajomym smakiem trucizny). Nieźle wypada także utwór “I’m Not an Angel”. W sumie to tylko warstwa tekstowa jakoś go ratuje. Trudno wybrać jakiś konkretny cytat. Cały numer utrzymuje wysoki poziom.
Płyta „Halestorm” zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Aż szkoda, że się do niej przekonałem. Moja druga recenzja była dużo mniej pozytywna. A przyzwyczaiłem się już, że im gorszy album, tym lepiej. Wartości odwrotnie proporcjonalne ;) Ja już stałem się fanem wokalu Lzzy Hale. Tak, tak, nie ciesz się tak Inna ;) Wiem, że broniłem się przed nią rękami i nogami. Jak widać – zupełnie niepotrzebnie. Chcę, docenię. Nie chcę, nie docenię. Proste. Debiut zespołu dostaje ode mnie mocną piąteczkę.
Z początku płyta średnio do mnie przemawiała. Już nawet wiem dlaczego. Od razu też mówię, że jestem głupi. Czasem źle się do czegoś nastawiam (wcześniej nawet tego nie słuchając), że… faktycznie mi się nie podoba. Na szczęście w porę się opamiętałem i doceniłem muzykę serwowaną przez zespół Halestorm. Zdecydowanie największym plusem tego albumu jest wokal Lzzy Hale. Nie ma co – potrafi dziewczyna śpiewać. Gdyby nie jej głos kapela z łatwością mogłaby się zagubić. Jest wiele podobnych. Może i Lzzy to nie druga Amy (nieważne czy Lee, czy Winehouse), i nie druga Christina Aguilera, ale talentu jej nie odmówię. Jedynie te krzyki nie do końca mi się podobają. Cóż, nie każdemu dogodzi. Reszta zespołu nie zostaje jednak daleko w tyle. Tak jakby ‘drugim frontmanem’ Halestorm jest brat wokalistki – Arejay Hale. Gra na perkusji. Nie da się nie zauważyć, że próbuje zepchnąć gitary na drugi plan. Nie robi tego na szczęście zbyt chaotycznie. Wszystko nadal do siebie pasuje.
Mam tu kilku faworytów. Są nimi kolejno: „It’s Not You”, „Familiar Taste of Poison”, „Love / Hate Heartbreak” i „Dirty Work”. „It’s Not You” to chyba jedyna piosenka z tego albumu, która spodobała mi się od pierwszego przesłuchania. Odpowiednio mocna, przebojowa. Gdyby odpowiednio ją wypromować (i obalić electro!) może stałaby się przebojem, utworem ‘sztandarowym’ dla Halestorm. Ale marzenia na bok. Szczególnie podoba mi się refren utworu, w którym Lzzy śpiewa m.in. I’m in love with somebody And it’s not you (PL: Kocham się w kimś I to nie ty). „Familiar Taste of Poison” to zupełne przeciwieństwo poprzedniego numeru – ballada. Nie dorasta może do pięt utworom pokroju „Break In” czy „Here’s to Us” (drugi krążek pt. „The Strange Case Of…”), ale na tym albumie jest perełką. Co prawda raz mi się podoba, a raz nie, ale mniejsza z tym. Ważne, że wywołuje jakiekolwiek emocje (w przeciwieństwie do nijakiego „I’m Not an Angel”). Do „Love / Hate Heartbreak” też musiałem się przekonywać. Na pewno nie wpada w ucho tak łatwo jak „It’s Not You”, jest jednak świetnie ‘zagrane’. Lzzy śpiewa tu inaczej niż zwykle. Nie unosi głosu, zgrywa się z muzyką. Co prawda refren podoba mi się mniej niż zwrotki, ale to tylko udowadnia, że nie ma rzeczy idealnych. Ostatni numer z wyżej wymienionych („Dirty Work”) to po prostu zabawa. Przynajmniej mi wydaje się, że członkowie zespołu mieli sporo frajdy przy nagrywaniu go. Nie jest tak dopracowany jak „Familiar Taste of Poison”. Bardziej spontaniczny, szybki, energiczny. Po prostu świetny :)
To były właściwie najlepsze utwory, które członkowie kapeli mieli wówczas do zaoferowania. Nie oznacza to jednak, że po pozostałe nie warto sięgać. Przeciwnie – słuchanie piosenek z krążka „Halestorm” to czysta przyjemność. To może teraz inaczej. Wykorzystałem już wszystkie pozytywne rzeczy, które mogłem powiedzieć o kawałkach z albumu. Są i te gorsze. Mimo że słuchałem „Innocence” już wiele razy, to nadal jestem w stanie napisać tylko to, że do jego współautorów należy Ben Moody. Jakby ktoś pytał – ex-gitarzysta Evanescence. Pracował przy „Fallen”, więc i tutaj powinien stworzyć coś dobrego. No trudno. O „I’m Not an Angel” już pisałem. Dobra, najwyżej się powtórzę. Nie wiem czy można powiedzieć, że to ballada. W każdym razie jest spokojna. Niby ładna, ale… zwykła. Może inaczej: „I’m Not an Angel” nie jest złe, ale do perfekcji sporo brakuje. Ni mnie ziębi, ni mnie grzeje.
Tekstowo najbardziej spodobał mi się chyba refren piosenki „Familiar Taste of Poison”. Od początku czułem, że zły nie będzie. Miałem rację: I breathe you in again just to feel you Underneath my skin, holding on to The sweet escape is always laced with a familiar taste of poison (PL: Znów wdycham ciebie, tylko by cię poczuć Pod moją skórą, trzymając to Słodka ucieczka zawsze jest wzmocniona znajomym smakiem trucizny). Nieźle wypada także utwór “I’m Not an Angel”. W sumie to tylko warstwa tekstowa jakoś go ratuje. Trudno wybrać jakiś konkretny cytat. Cały numer utrzymuje wysoki poziom.
Płyta „Halestorm” zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Aż szkoda, że się do niej przekonałem. Moja druga recenzja była dużo mniej pozytywna. A przyzwyczaiłem się już, że im gorszy album, tym lepiej. Wartości odwrotnie proporcjonalne ;) Ja już stałem się fanem wokalu Lzzy Hale. Tak, tak, nie ciesz się tak Inna ;) Wiem, że broniłem się przed nią rękami i nogami. Jak widać – zupełnie niepotrzebnie. Chcę, docenię. Nie chcę, nie docenię. Proste. Debiut zespołu dostaje ode mnie mocną piąteczkę.
Ocena: 5/6
Najlepsze: It's Not You, Familiar Taste of Poison, Love / Hate Heartbreak, Dirty Work
Najgorsze: Innocence
Pamiętacie go jeszcze? To on swego czasu królował na listach przebojów z numerami pokroju „Break Your Heart” czy „Dynamite”. Jego popularność wciąż jest dla mnie niejasna. Głos – chyba jego brak – koszmar. Starszy Justin Bieber. Piosenki bardzo płaskie, zupełnie niewyróżniające się z tłumu. Po dwóch latach (lub jak w Polsce – po trzech) od „Rokstarr” został wydany jego następca, czyli recenzowana przeze mnie teraz płyta „TY.O”. Nie znam oficjalnych wyników sprzedaży, nie wiem, czy krążek jeszcze trzyma się na listach przebojów. Mało mnie to obchodzi. Ale jeśli tak – leczcie się ludzie.
Na poprzedniej płycie zachowana była jakaś tam różnorodność. Raz pop, później r&b czy dance. Tutaj zostało tylko to ostatnie. Album stworzony na parkiet. Mnóstwo przetworzonych przez komputer (chyba jedyny ‘instrument’ używany przy nagrywaniu) dźwięków, nieco elektroniki. I duety z takimi ‘masterami’ jak Flo Rida czy Pitbull. Jak to mówią, swój do swego ciągnie. Nadal nie rozumiem, jak można tego krążka słuchać z własnej, nieprzymuszonej woli. Co do mnie – żeby źle coś ocenić, trzeba się poświęcić.
Zacznę może od tej muzycznej mniejszości na płycie – ballady. Te z poprzedniej płyty zaszufladkowałem w kategorii ‘nie słuchać pod żadnym pozorem’. Taio wypadł w nich komicznie. Te tutaj są… chyba lepsze. Pierwsza z nich to nieco elektryczne „Make It Last Forever”. Poza refren składającym się z ooo śpiewanego naprzemiennie z make it last forever utwór jest całkiem przyzwoity. Da się słuchać. I nawet czerpać z tego przyjemność. Druga ballada – „World in Our Hands” – przedstawia się niestety gorzej. Tutaj też zawinił refren. Masakryczny, dyskotekowy. Po co mu to było? Zwrotki mają potencjał, ale i tak później pamięta się tylko ten kiepski bit. „You’re Beautiful” zaintrygowało mnie początkiem. Nieco nawet mroczny. Wszystko psuje jednak sam Taio, który zaczyna śpiewać po jakiś 10 sekundach. Popsuł nieźle zapowiadający się kawałek. W pełni rekompensuje to ostatnia z ballad zatytułowana „Telling the World”. Dobrze wyprodukowana, nagrana chyba do filmu „Rio”. Gdyby Cruz nagrał na płytę więcej numerów w tym stylu, może nawet oceniłbym go na 4. A tak muszę się zadowolić jedynie trwającym 3-4 minuty utworem. Chcę jednak zaznaczyć, że do moich ulubionych ballad na pewno należeć NIE będzie.
Opisanie tych tanecznych piosenek wolałem odwlec do czasu, kiedy już powiem o Taio kilka miłych słów. Ciemna strona mocy. Kompletna masakra. Singlowego „Hangover” można od czasu do czasu posłuchać. Jego refren nawet wpada w ucho. Pomyłką było natomiast zapraszanie do numeru Flo Ridy. Nie wniósł do piosenki nic ciekawego, dobrego. W ostateczności jestem jednak w stanie przymknąć na to oko. Znalazło się tu miejsce i dla innej kolaboracji. Piosenka „There She Goes” nagrana razem z Pitbullem jest znacznie gorsza. Może nie tak tandetna jak większość singli wypuszczanych przez Pitbulla, ale i tak kompletnie mi się nie podoba. W porównaniu do pozostałych utworów z tanecznej części „TY.O” wypada na plus. Ach no tak, zapomniałbym o jeszcze jednej wspólnej piosence. Na końcu krążka zawarty został (nie wiem po jaką cholerę) utwór „Little Bad Girl” (ft. David Guetta, Ludacris). Kawałek ‘zaszczycił’ już płytę Davida „Nothing But the Beat”, więc po co ma zaśmiecać jeszcze u Taio? Samemu artyście to jak widać nie przeszkadza, a nawet całkiem mu się podoba. Nawet nie będę piosenki komentować.
O czym śpiewa Taio Cruz? Wszyscy już to wiemy. Jednak i ja chcę mieć jakąś radość z tej recenzji i opiszę jego teksty. Można się pośmiać i… powalić głową w blat. Bo ‘poematy’ typu Your ass from the side looks just like a coke bottle I love the way you ride Put that thing on full throttle So get get get get up on the saddle (PL: Twój tyłek z boku wyglądał jak butelka Coli Uwielbiam sposób w jaki jeździsz Przełączając na pełny bieg I wsiadając wsiadając wsiadając na siodło) to normalka. Oprócz tego jest trochę o kacu, imprezach itp. W „Shotcaller” chyba wokalista popadł w samozachwyt. Ok… Poza tym po tekście do „Telling the World” spodziewałem się czegoś lepszego: I’m telling the world That I’ve found a girl The one I can live for The one who deserves (PL: Mówię światu Że znalazłem dziewczynę Jedyną, dla której mogę żyć Jedyną, która na to zasługuje).
Czego można się spodziewać po płycie nagranej przez Taio Cruza? Wszystkiego co… nie jest dobre. Na sam dźwięk jego piosenek w radiu słabo mi się robi. Sam jednak nie wierzę w to co zaraz napiszę, ale albumem „TY.O” zrobił krok w przód. Znalazło się tu nawet kilka utworów, do których będę od czasu do czasu wracał. Nie za często oczywiście. Poza tym pamiętam większość numerów z „TY.O” (plus?). Z „Rokstarr” praktycznie nic. Do całej płyty jednak za żadne skarby nie wrócę. Nadaje się tylko i wyłącznie na parkiet. Do posłuchania w domu – never.
Ocena: 2/6
Najlepsze: Hangover, Telling the World
Najgorsze: Play, Little Bad Girl, Troublemaker, Shotcaller
Na poprzedniej płycie zachowana była jakaś tam różnorodność. Raz pop, później r&b czy dance. Tutaj zostało tylko to ostatnie. Album stworzony na parkiet. Mnóstwo przetworzonych przez komputer (chyba jedyny ‘instrument’ używany przy nagrywaniu) dźwięków, nieco elektroniki. I duety z takimi ‘masterami’ jak Flo Rida czy Pitbull. Jak to mówią, swój do swego ciągnie. Nadal nie rozumiem, jak można tego krążka słuchać z własnej, nieprzymuszonej woli. Co do mnie – żeby źle coś ocenić, trzeba się poświęcić.
Zacznę może od tej muzycznej mniejszości na płycie – ballady. Te z poprzedniej płyty zaszufladkowałem w kategorii ‘nie słuchać pod żadnym pozorem’. Taio wypadł w nich komicznie. Te tutaj są… chyba lepsze. Pierwsza z nich to nieco elektryczne „Make It Last Forever”. Poza refren składającym się z ooo śpiewanego naprzemiennie z make it last forever utwór jest całkiem przyzwoity. Da się słuchać. I nawet czerpać z tego przyjemność. Druga ballada – „World in Our Hands” – przedstawia się niestety gorzej. Tutaj też zawinił refren. Masakryczny, dyskotekowy. Po co mu to było? Zwrotki mają potencjał, ale i tak później pamięta się tylko ten kiepski bit. „You’re Beautiful” zaintrygowało mnie początkiem. Nieco nawet mroczny. Wszystko psuje jednak sam Taio, który zaczyna śpiewać po jakiś 10 sekundach. Popsuł nieźle zapowiadający się kawałek. W pełni rekompensuje to ostatnia z ballad zatytułowana „Telling the World”. Dobrze wyprodukowana, nagrana chyba do filmu „Rio”. Gdyby Cruz nagrał na płytę więcej numerów w tym stylu, może nawet oceniłbym go na 4. A tak muszę się zadowolić jedynie trwającym 3-4 minuty utworem. Chcę jednak zaznaczyć, że do moich ulubionych ballad na pewno należeć NIE będzie.
Opisanie tych tanecznych piosenek wolałem odwlec do czasu, kiedy już powiem o Taio kilka miłych słów. Ciemna strona mocy. Kompletna masakra. Singlowego „Hangover” można od czasu do czasu posłuchać. Jego refren nawet wpada w ucho. Pomyłką było natomiast zapraszanie do numeru Flo Ridy. Nie wniósł do piosenki nic ciekawego, dobrego. W ostateczności jestem jednak w stanie przymknąć na to oko. Znalazło się tu miejsce i dla innej kolaboracji. Piosenka „There She Goes” nagrana razem z Pitbullem jest znacznie gorsza. Może nie tak tandetna jak większość singli wypuszczanych przez Pitbulla, ale i tak kompletnie mi się nie podoba. W porównaniu do pozostałych utworów z tanecznej części „TY.O” wypada na plus. Ach no tak, zapomniałbym o jeszcze jednej wspólnej piosence. Na końcu krążka zawarty został (nie wiem po jaką cholerę) utwór „Little Bad Girl” (ft. David Guetta, Ludacris). Kawałek ‘zaszczycił’ już płytę Davida „Nothing But the Beat”, więc po co ma zaśmiecać jeszcze u Taio? Samemu artyście to jak widać nie przeszkadza, a nawet całkiem mu się podoba. Nawet nie będę piosenki komentować.
O czym śpiewa Taio Cruz? Wszyscy już to wiemy. Jednak i ja chcę mieć jakąś radość z tej recenzji i opiszę jego teksty. Można się pośmiać i… powalić głową w blat. Bo ‘poematy’ typu Your ass from the side looks just like a coke bottle I love the way you ride Put that thing on full throttle So get get get get up on the saddle (PL: Twój tyłek z boku wyglądał jak butelka Coli Uwielbiam sposób w jaki jeździsz Przełączając na pełny bieg I wsiadając wsiadając wsiadając na siodło) to normalka. Oprócz tego jest trochę o kacu, imprezach itp. W „Shotcaller” chyba wokalista popadł w samozachwyt. Ok… Poza tym po tekście do „Telling the World” spodziewałem się czegoś lepszego: I’m telling the world That I’ve found a girl The one I can live for The one who deserves (PL: Mówię światu Że znalazłem dziewczynę Jedyną, dla której mogę żyć Jedyną, która na to zasługuje).
Czego można się spodziewać po płycie nagranej przez Taio Cruza? Wszystkiego co… nie jest dobre. Na sam dźwięk jego piosenek w radiu słabo mi się robi. Sam jednak nie wierzę w to co zaraz napiszę, ale albumem „TY.O” zrobił krok w przód. Znalazło się tu nawet kilka utworów, do których będę od czasu do czasu wracał. Nie za często oczywiście. Poza tym pamiętam większość numerów z „TY.O” (plus?). Z „Rokstarr” praktycznie nic. Do całej płyty jednak za żadne skarby nie wrócę. Nadaje się tylko i wyłącznie na parkiet. Do posłuchania w domu – never.
Ocena: 2/6
Najlepsze: Hangover, Telling the World
Najgorsze: Play, Little Bad Girl, Troublemaker, Shotcaller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz