Ostatnio nazywana byłam Nieuchwytną śpiewaczką. Takie słowa padają w tytułowym intrze na nowym albumie Mariah Carey. Trudno się z jej słowami nie zgodzić. Na nową płytę musieliśmy czekać aż 5 (4, jeśli liczyć świąteczny longplay) lat. W tym czasie miewała ogromne problemy z wytwórnią. Wielokrotnie przekładali datę wydania jej nowego krążka. Miał ukazać się pod koniec 2012. Wydano wówczas singiel Triumphant (Get 'Em). Później datę przesunięto na początek, środek, końcówkę 2013... Mamy album teraz. I choćby nie wiem jak bardzo Mariah była nieuchwytna - to bardzo dobry materiał.
Największe wrażenie u Mariah Carey zawsze robiły na mnie ballady. Pamiętacie jej utwory takie jak Whenever You Call czy Looking In? Nieśmiertelne, przepiękne. Czy na Me. I Am Mariah... The Elusive Chanteuse znajdziemy ich godnych następców? A i owszem. Płytę otwiera piękne Cry. Jest to ballada typowa dla Carey: delikatna, cudownie zaśpiewana oraz przede wszystkim bardzo emocjonalna. Bardzo podoba mi się fragment, w którym artystka śpiewa And maybe I should have just held a little bit longer. Brzmi w nim naprawdę wspaniale. Kolejna ballada - Camouflage - choć nie dorównuje Cry. pod względem melodycznym, ma jeszcze lepszy tekst. Szczególnie przypodobałem sobie trzy wersy:
Weary sometimes when I try to discern our realityNa krążku znajdziemy także cover kompozycji Georga Michaela pt. One More Try. Nie dorównuje co prawda oryginałowi, lecz świetnie wpasowuje się w klimat nowego dzieła Carey. Wyróżnia go piękne brzmienie organów. W nieco inną stronę zmierza gospelowy utwór Heavenly (No Ways Tired / Can't Give Up Now). To popis zdolności wokalnych piosenkarki, a chór gospel idealnie uzupełnia tę piosenkę.
Wish that I just could be somebody else if you talked to me
Kept praying inside let him love me for who I am
Na Me. I Am Mariah... The Elusive Chanteuse przeważają jednak utwory up-tempo, bardziej dynamiczne. Jednym z nich jest hip hopowe, posiadające mocny bit, seksowne Thirsty. Innym swobodne, łatwo wpadające w ucho (ten saksofon!) Money ($ * / ...), w którym gościnnie wziął udział Fabolous. Oprócz niego znalazło się tu miejsce dla innych duetów. Dedicated z Nasem to dość nudny i przewidywalny kawałek. Znacznie lepiej przedstawia się chilloutowe, zgodnie z tytułem piękne #Beautiful z Miguelem. Dosyć nietypową współpracą jest Supernatural. Mariah w bardzo interesujący sposób przetworzyła w nim głosy swoich dzieci. Początkowo średnio podobały mi się zawierające wpływy elektroniki numery: Make It Look Good oraz You're Mine (Eternal). Ostatecznie jednak przekonałem się do nich (szczególnie do pierwszego, w którym to ciekawie wykorzystano harmonijkę).
Najlepszymi przebojowymi utworami na płycie są You Don't Know What to Do oraz Meteorite. Ten pierwszy zaczyna się relaksującymi dźwiękami pianina. Później pojawia się w nim dyskotekowy bit przywodzący na myśl lata 80. To bardzo seksowny numer, któremu pikanterii dodaje jeszcze gościnny udział rapera Wale. Natomiast Meteorite to najbardziej nowoczesna kompozycja na Me. I Am Mariah... The Elusive Chanteuse. Zawiera wpływy muzyki tanecznej oraz elektronicznej. To pierwsze takie dzieło artystki. Ale za to jak udane! Nawet mała obróbka jej wokalu tu nie razi.
Ponieważ wielbię Mariah, postanowiłem ocenić wersję rozszerzoną albumu. Muszę niestety przyznać, że nieco mnie rozczarowała. Zostały na niej zawarte dwa remiksy utworów z Memoirs of an Imperfect Angel. It's a Wrap (feat. Mary J. Blige) oraz Betcha Gon' Know (feat. R. Kelly) znaleźć się miały na płycie z samymi przeróbkami (Angels Advocate). Wrzucono je niestety tutaj. Czuć w nich echo słabego poprzedniego krążka. Honor edycji deluxe ratuje singiel The Art of Letting Go, który poznaliśmy pod koniec zeszłego roku. To najlepsza kompozycja wokalistki od dobrych kilkunastu lat. Zachwyca w nim wszystko: poruszający tekst o stracie bliskiej osoby, melodia w znakomity sposób nawiązująca do lat 90. czy w końcu sama Carey, która pod koniec utworu przechodzi samą siebie. Dawno tak wspaniale nie śpiewała.
Podsumowanie długie nie będzie. Mariah Carey stworzyła swój najlepszy od dawna album. Słucha się go z uśmiechem i wypiekami na twarzy. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek otrzymamy od niej tak wielkie kompozycje jak The Art of Letting Go czy Cry. I choć komercyjnego sukcesu wokalistka nie odniesie, zupełnie mnie to nie obchodzi. Ważne, że dla nas, fanów, artystka tworzy muzykę przez wielkie M.
Ocena: 5/6
Najlepsze: The Art of Letting Go, Meteorite, You Don't Know What to Do, Cry., Heavenly (No Ways Tired / Can't Give Up Now), Camouflage
Po album raczej nie sięgnę, ale planuję przesłuchać jej starsze, klasyczne płyty :)
OdpowiedzUsuńZapraszam na nową recenzję.
Dobra płyta. Tyle i aż tyle.
OdpowiedzUsuńNowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl
Muszę posłuchać ten album gdy tylko znajdę czas :)
OdpowiedzUsuńU mnie http://muzycznomaniaa.blogspot.com/ NN
no powiem tak drazni mnie ona ale milo sie slucha plyty
OdpowiedzUsuń// www.hot-hit-lista.blogspot.com ruszylo glosowanie na HOT-HIT Awards 2014
Płyta super,bardzo dobra recenzja.
OdpowiedzUsuńLubię słuchać tej płyty. Świetna recenzja.
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowe wydanie POUR THE MUSIC.
http://pour-the-music.blog.pl/
Ja nie przepadam za Mariah Carey, nigdy nie mogłam się przekonać do jej utworów. Piosenki ma ładne, ale nigdy nie mogę dla siebie znaleźć coś w moim stylu. Chyba jestem zbyt wybredna xd
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :D
Nie potrafię się przekonać do Mariah. Myślę, że na razie nie sięgnę po jej twórczość. A tak przy okazji... okładka tego albumu mnie przeraża.
OdpowiedzUsuńU mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam. :)
Haha, świetny rysunek :)
OdpowiedzUsuńJa za Mariah nie mogę się wziąć... Mam ją na liście, ale zawsze wybieram coś innego do słuchania... :D Kiedyś do niej dojdę, mam taką nadzieję :)
Płyta przepadła na listach sprzedaży albumów. Właśnie, po ośmiu tygodniach (!!!), opuściła zestawienie Billboard Hot 200. Kasowe fiasko. A krążek znakomity. Nie znoszę zachowania Mariah, nie cierpię głupawych teledysków, idiotycznej osobowości. Spece od PR wyprodukowali wizerunek podstarzałej nastolatki, która najwidoczniej uwierzyła, że ma ciągle 16 lat. Niepojęte. Mariah na pierwszych albumach była skromną, choć świadomą swego wielkiego talentu artystką. To, co nastąpiło później, zwłaszcza po 2. połowie lat 90., przechodzi ludzkie pojęcie. I z małym muzycznym wyjątkiem ("The emancipation of Mimi"), trwa do dziś, niestety. Dla fanów skretynienie artystki sięgnęło zenitu, o czym świadczy bardzo niska sprzedaż ostatniego albumu. Co na to wpłynęło? Okładka płyty, na której zamieszczono do bólu kiczowaty, spreparowany obraz skąpo odzianej artystki, który z rzeczywistym wyglądem nie ma nic wspólnego. Kupując płytę, biłem się z myślami, ale wysłuchawszy fragmentów utworów, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to dobry materiał. Od dwóch miesięcy słucham "Me. I am Mariah..." i nie mogę się nadziwić, że artystka zawarła na płycie tyle piękna. Zdumiewające są dla mnie "Camouflage" (niebywała podróż sentymentalna do czasów "Till the end of time" i "The wind"), "Cry." (zadziwiająca dojrzałością emocjonalną), "The art of letting go" (poruszająca prawdą istnienia), "Make it look good" (uskrzydlająca zwłaszcza harmonijką ustną w stylu Steviego Wondera), "Heavenly..." (pasjonująca ekwilibrystyką wokalną), "Money" (trąbki!!!!!!!!), "Beautiful" (kolejna podróż sentymentalna po świecie, którego już nie ma)... Fascynująca to płyta, do uwielbiania, wbrew okładce, która irytuje i nie zachęca do nabycia płyty. Proszę, zignorujcie ten fotoshopowy twór i skupcie się na muzyce, bo ta, podobnie jak powyższa recenzja, jest naprawdę wyśmienita. To rzeczywiście najlepszy longplay Mariah od 20 lat.
OdpowiedzUsuń