Miło było dla Was pisać...

niedziela, 18 maja 2014

COME BACK

Hej. Nie idą mi tego typu wstępy, więc będzie krótko i treściwie. Nie było mnie tu dwa miesiące z powodów różnych, ale powracam. Nowy, silniejszy, lepszy w pisaniu. Zaznajomiony z kilkoma znakomitymi tegorocznymi albumami (poniżej). Jako że COME BACK, postanowiłem dać 3 recenzje. Do tej pory w 2014 było ich tylko 13... ale spokojnie, nadrobię ;)



EPICA - THE QUANTUM ENIGMA

Kwantowa zagadka. Enigmatyczny kwant. The Quantum Enigma. Zaraz po boskiej okładce to właśnie tytuł albumu momentalnie przykuł moją uwagę. Co członkowie zespołu Epica mieli na myśli? Czyżby chcieli zadać fanom zagadkę nie do rozwiązania? A może tytuł miał naprowadzić nas do jakiegoś przełomowego odkrycia? Nie wiem. Naprawdę. Aczkolwiek obecnie mniej mnie już to interesuje. Zasłuchuję się bowiem w kompozycjach zawartych na The Quantum Enigma.

Epica to zespół wielki i majestatyczny. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, zespołów wykonujących metal symfoniczny. Każdy ich krążek jest bardzo dobry i ma w sobie coś wyjątkowego: The Phantom Agony, od którego wszystko się zaczęło, genialne, dotychczas moje ulubione Consign to Oblivion, koncepcyjne, intrygujące The Divine Conspirancy, potężne Design Your Universe czy w końcu Requiem for the Indifferent. Jeśli jednak miałbym się do któregoś z nich przyczepić, postawiłbym na ostatni. Requiem for the Indifferent nie wzbudziło we mnie takich emocji jak poprzednie płyty Epiki. Czy lekarstwem na ten mały spadek formy miało być The Quantum Enigma? Owszem. Płyta, która miała wynieść Epikę na nowy poziom, wyniosła ją na sam tron.


Dokładną analizę The Quantum Enigma rozpocznę od tekstów. Jak mówiła Simone – wokalistka grupy – miały poruszać po części filozoficzne, ale też naukowe (stąd kwant w tytule) problemy. Grupa skupiła się tym razem na przezwyciężaniu własnych słabości, poprawianiu charakteru i dokonywaniu właściwych życiowych wyborów. I to mi się właśnie podoba. Nie uświadczymy tu banalnych historyjek o niespełnionej miłości. Mamy za to bardzo głębokie, dające do myślenia teksty. Pozwolę sobie zacytować kilka naprawdę znakomitych fragmentów, m.in. z Reverence (Living in the Heart):
To really know yourself, ignore your mind and find yourself again
Life is always challenging
inny z Natural Corruption:
Now that we have come to realize
Realized, sanctified
Our hearts subdued by all those thousand cries
czy w końcu bardzo rozmarzony, lecz też przepiękny cytat z Canvas of Life:
The final page has turned, sending the letter
Come on home
And I’ll sing you the song has painted your canvas of life
Album otwiera majestatyczna, chóralna, przepiękna kompozycja Originem. To niezwykle podniosły i dramatyczny wstęp do całości. Orkiestralny i cudownie wprowadzający do Kwantowej zagadki. Jednocześnie to jeden z najwspanialszych utworów na longplayu. Następujące po nim The Second Stone to już ta Epica, którą znamy i kochamy – mocne, dynamiczne, ale też majestatyczne granie. Gitary, ale i znakomity głos Simone nadają mu nieco mroczny, zachwycający klimat. Do typowo epickich, że tak to ujmę, kawałków należy także dosyć melodyjne Natural Corruption (kojarzy mi się z The Phantom Agony, za co wielki plus), Victims of Contingency (z przebojowym, na swój sposób chwytliwym refrenem) oraz Unchain Utopia, które nie bez powodu stało się singlem. Z pewnością zachęci niejednego fana dobrej muzyki do sięgnięcia po The Quantum Enigma.


I choć wszystkie utwory wymienione w poprzednim akapicie bardzo cenię, nie mogą się równać z pozostałymi na The Quantum Enigma. Pierwszą piosenką, która zupełnie mnie zaskoczyła i powaliła, było The Fifth Guardian. To instrumentalne interlude, w którym zrezygnowano z orkiestry czy typowo rockowego instrumentarium. Słychać w nim natomiast nawiązanie do muzyki orientalnej oraz filmowej. To naprawdę niesamowity przerywnik. Idąc dalej – fantastyczne, dynamiczne kawałki The Essence of Silence i Omen (The Ghoulish Malady), które wyróżniają się jednak spokojnymi początkami. Pierwszy – zagrany na skrzypcach, drugi – cudowny, na pianinie. Powala także długa, rozbudowana kompozycja Sense Without Sanity (The Impverius Code). Jest bardzo różnorodna: raz słyszymy w niej bardzo delikatne i subtelne fragmenty (w klimacie pięknego wstępu), innym razem mocniejsze riffy z growlem Marka. Delikatniej i liryczniej robi się w balladzie Canvas of Life. To bodajże najlepszy popis zdolności wokalnych Simone. Śpiewa nieco niższym, mniej operowym głosem niż w innych piosenkach. Na uwagę zasługuje także sama muzyka: znakomite fragmenty zagrane na gitarze akustycznej, pianinie czy w końcu nieco mocniejsza i naprawdę bardzo emocjonalna końcówka.

Jako jednak, że zwykle najbardziej lubię tę naprawdę długie, ciągnące się (pozytywna cecha!) utwory, tak i tu nie mogłem nie pokochać ostatniej pozycji – The Quantum Enigma (Kingdom of Heaven II). Pod względem tekstowym jest silnie związana z Kingdom of Heaven z albumu Design Your Universe. Lecz jeśli chodzi o samą melodię, to dwa różne nagrania. Majestatyczny chór, który wspaniale sylabizuje The Quantum Enigma, Simone idealnie uzupełniająca muzykę składającą się z kolei głównie ze stopy i gitary rytmicznej. Niektórzy mogą narzekać, że brak tu jakiegoś ewidentnie mocniejszego fragmentu, ale mnie właśnie takie utwory podobają się najbardziej. No a kiedy w refrenie (czy to ma refren?) w tle włącza się delikatne, nienarzucające się pianino… ach, to trzeba pokochać.


Zastanawiałem się nad ewentualnymi minusami The Quantum Enigma. I ja takowych nie widzę! Jak dla mnie to bez wątpienia najlepszy album w całej twórczości Epiki. Jedynie mógłbym ponarzekać, że za mało tu growlu Marka (usłyszymy go tylko w kilku kawałkach, m.in. The Second Stone czy Sense Without Sanity), aczkolwiek niezwykły klimat utworów, wspaniałe, życiowe teksty czy majestatyczne chóry w zupełności wynagradzają mi ten mały kaprys. No i mam teraz spory dylemat. Niby do końca roku jeszcze sporo czasu, ale myśląc o Albumie Roku – jaki to będzie? Tuomas Holopainen czy Epica? Ech, ciężki orzech do zgryzienia.

Ocena: 5+/6
Najlepsze: The Quantum Enigma (Kingdom of Heaven Part II), Canvas of Life, The Fifth Guardian, The Essence of Silence, Originem
Najgorsze: brak

TUOMAS HOLOPAINEN - MUSIC INSPIRED BY THE LIFE AND TIMES OF SCROOGE

Na ten album czekałem naprawdę bardzo długo. Odkąd tylko poznałem i pokochałem Nightwish, wiedziałem, że on kiedyś powstanie, i że będzie zjawiskowy. W końcu jest. I nie – nie myślcie, że skoro to Tuomas Holopainen, to mam klapki na oczach i chwalę, by chwalić. Chwalę, bo Music Inspired by the Life and Times of Scrooge to longplay doskonały, idealny, monumentalny… i wiele więcej.

Choć Tuomas Holopainen to już od dłuższego czasu człowiek dorosły, nadal ma w sobie cząstkę małego dziecka. Nie ukrywa, że jest wielkim fanem Tolkiena (co akurat niedziwne) oraz… Disney’a. Jego ulubiona komiksowa postać to natomiast Sknerus McKwacz (ang. Scrooge McDuck). Zapewne go znacie. Nie? To może powie Wam coś imię jego siostrzeńca: Kaczor Donald. Według twórcy kaczki, Dona Rosy, już od 10. roku życia zapragnął ciężko pracować, by kiedyś osiągnąć bogactwo. Na swej drodze napotkał wiele przeszkód (m.in. Bracia Be), jednakże ostatecznie dorobił się wielkiego majątku. Jeśli ktoś komiksów nie zna, to je polecam, dobrze napisane. I co jednak ciekawe, ale i nieprawdopodobne, Tuomas tak mocno zainspirował się tą historią, że postanowił… przełożyć ją na album muzyczny.


O tym, że muzyk podchodzi do swoich dzieł bardzo poważnie i zazwyczaj tworzy arcydzieła, wiemy nie od dziś. Każdy z dotychczasowych albumów Nightwish, nawet ten najsłabszy (Dark Passion Play), utrzymywały wysoki poziom. Kiedy dowiedziałem się, że zamierza wydać solowy album, ułożył mi się w głowie jego wstępny obraz. Myślałem, że będzie to płyta orkiestralna, aczkolwiek już bez gitar czy perkusji. I miałem rację. Ale Music Inspired by the Life and Times of Scrooge i tak przebiło moje najśmielsze oczekiwania.

Do historii o Sknerusie McKwaczu Tuomas podszedł z odpowiednim szacunkiem. W końcu to dość stary komiks, a historia kaczora wcale nie jest taka głupia i banalna. Utwór otwierający album – Glasgow 1877 – przypomina nam o początkach drogi Sknerusa do bogactwa – jego 10. urodzinach. Kolejne utwory – Into the West, Duel & Cloudscapes, Dreamtime – kontynuują drogę bohatera, który sukces osiągnął, lecz spotkał się także z oszustwem i zakłamaniem. Cold Heart of the Klondike oraz The Last Sled opowiadają z kolei o Klondike, gdzie McKwacz zdobył upragnione złoto. Znacznie smutniej robi się w Goodbye, Papa i To Be Rich. Nawiązują do śmierci ojca postaci. Ostatnie dwa utwory to właściwie już zwieńczenie historii Sknerusa, a jednocześnie kompozycje, które idealnie zamykają longplay w jedną całość. Reasumując, teksty to (jak zawsze) bardzo mocny element dzieła Tuomasa. Dla kogoś, kto komiksów Dona Rosy nigdy nie czytał, to bardzo dobre streszczenie. Dla fanów natomiast miły prezent, w dodatku pięknie, lirycznie przedstawiony.


Pod względem melodyjnym Tuomas również starał się najbardziej, jak mógł. Wszystkie doświadczenia z Nightwish – orkiestralne brzmienie, monumentalne kompozycje – wykorzystał na swoim albumie. Tylko jego pianina jakoś tak więcej, co przełożyło się na przepiękne brzmienie kompozycji takich jak Goodbye, Papa (przez ten utwór przelewa się cała gama emocji: od smutku, do radości i nadziei) oraz Glasgow 1877. Zaskakuje Into the West. Choć już początek brzmi wspaniale, to najlepiej wypadają instrumentalne fragmenty zagrane na… banjo! Powala także wielkie, orkiestralne The Last Shed, które chyba najbardziej przypomina o zespole Holopainena. Nawiązania do Nightwish słyszę także w całkowicie instrumentalnym Duel & Cloudscapes. Dudy, organy, nieco złowrogi, ale też zabawny klimat… czy tylko ja tu słyszę echo Scaretale? Z kolei Dreamtime, przez zastosowane bębny, kojarzy mi się z twórczością Woodkida. Jest jednak bardziej rozbudowane. Longplay zamyka chyba najdelikatniejsza i najmniej orkiestralna piosenka. Go Slowly Now, Sands of Time opiera się głównie na dźwiękach gitary akustycznej, inne instrumenty zostały zepchnięte na drugi plan. I – co tu dużo mówić – to najcudowniejsze zakończenie Music Inspired by the Life and Times of Scrooge, jakie mogłem sobie wymarzyć.

Nie wolno także zapomnieć o pierwszym singlu promującym krążek. I jeśli nawet miałem co do niego jakiekolwiek obawy, przeszło mi po przesłuchaniu A Lifetime of Adventure. Nie dziwi mnie ani trochę, że to akurat ten utwór stał się singlem. To w pewnym sensie Music Inspired by the Life and Times of Scrooge w pigułce. Jest orkiestra, są chóry, pojawia się także ślicznie brzmiąca Johanna Kurkela oraz solówka gitarowa. Czego chcieć więcej?


Tuomas uważa, że śpiewać nie umie (czemu? na Angels Fall First nie było tak źle), więc na solowy krążek zaprosił kilku różnych wokalistów i wokalistek. Najwięcej partii wokalnych przypadło Johannie Kurkeli, życiowej partnerce (obecnej? byłej?) Tuomasa. Na albumie pokazuje nam swoje różne oblicza. W Glasgow 1877 oraz Go Slowly Now, Sands of Time jej głos brzmi bardzo delikatnie, subtelnie. Nieco odważniej śpiewa w The Last Shed. Jednak zdecydowanie najlepszy popis jej możliwości wokalnych to To Be Rich. W tym jednym (najbardziej wymagającym na płycie!) utworze przekazała tyle emocji, bólu oraz smutku, że byłem w szoku. To jej zawodzenie brzmi naprawdę niesamowicie. Oprócz niej, i oczywiście Tuomasa, najjaśniejszą gwiazdą płyty jest Tony Kakko. W piosence Cold Heart of the Klondike pokazuje, że ma niezwykle szerokie możliwości wokalne. A fragmenty, w których jego wokal przeplata się z chórem, są genialne. Drugi mężczyzna (Alan Reid) partneruje Johannie w Go Slowly Now, Sands of Time, natomiast inna Johanna, tym razem Iivanainen, wspomaga Kurkelę w To Be Rich. Jednak nie tylko wokalistów należy pochwalić. Każdy, kto miał choć mały wkład w album, zasłużył na aplauz. Ja szczególnie chciałbym zaznaczyć, że Troy Donockley wykonał kawał wspaniałej roboty. Wszystkie dudy, wszystko, co ciekawe, inne, niepowtarzalne – to on zagrał.


Przez 2 tygodnie od premiery Music Inspired by the Life and Times of Scrooge, nie słuchałem prawie niczego innego. Brawo – Tuomas Holopainen po raz kolejny zupełnie mną zawładnął. I choć wiedziałem, że jego solowy krążek będzie znakomity i że będzie Albumem Roku (czy Epica naprawdę nie mogła wydać w 2015?), to nie sądziłem, że zrobi na mnie aż tak wielkie wrażenie. Chylę czoła, czapki z głów i wszystko inne, co wyraża przeogromny podziw i zachwyt.

Ocena: 666/6
Najlepsze: Cold Heart of the Klondike; The Last Sled; Go Slowly Now, Sands of Time... jak i wszystko inne
Najgorsze: brak

ANETTE OLZON - SHINE

Anette Olzon od początku kariery miała pod górę. Jej zespół Alyson Avenue sukcesu nie odniósł. Pociągiem do międzynarodowej kariery mogło być przyjęcie do wspaniałej grupy Nightwish. Fani tej symfoniczno-metalowej kapeli zachwyceni jednak nie byli. Przeciwnie – znienawidzili Anette za zastąpienie Tarji. A szkoda, bo całkiem udane Dark Passion Play oraz arcymistrzowskie Imaginaerum to kolejne godne pozycje w dyskografii bandu. Na negatywny odbiór piosenkarki na pewno wpłynęły także występy na żywo oraz brzydkie ubrania. W końcu jednak Anette z zespołu odeszła (została wyrzucona? nikt nie wie). Spójrzmy więc na nią jako na solową artystkę.

Album Shine nagrywany był przez aż cztery lata. Rzadko zdarza się, by artyści aż tyle poświęcili na materiał. Pierwsze efekty pracy Olzon poznaliśmy już w 2011. Wrzuciła wówczas do internetu dwie piosenki w wersji demo: Floating oraz Invincible. Od tego czasu nieprzerwanie zbierała pomysły, pisała utwory. W końcu nawiązała współpracę m.in. z Johan Kronlund, Stefan Örn i Johan Glössner. Pomogli jej w produkcji i finalnym zmiksowaniu longplaya. Sama wokalistka powiedziała natomiast, że płyta to zbiór bardzo osobistych utworów, a wiadomością, którą chciałam przekazać poprzez ten album, jest nasze życie – mroczne, trudne i smutne, ale jednocześnie pozwalające na ujrzenie światełka nadziei. Brzmiało obiecująco. Teraz możemy jednak skonfrontować to z rzeczywistością.


Pierwszy oficjalny przedsmak płyty o mało zaskakującym, aczkolwiek ładnym tytule Shine otrzymaliśmy w grudniu zeszłego roku. Udostępniony wówczas utwór Falling spodobał mi się, choć jednocześnie nieco mnie zaniepokoił. Pokazał, że Anette chce odciąć się od Nightwish. Z drugiej jednak strony zespół mocno wpłynął na nią samą. Zapewne dlatego właśnie Falling charakteryzuje się nieco tajemniczym klimatem. To nie to samo co Imaginaerum, mimo tego słucha się nieźle. Niestety, słabszą piosenką jest singiel Lies. Spokojne, delikatne zwrotki brzmią naprawdę bardzo ładnie. Całość siada jednak przy nieco rozlazłym refrenie. Mimo wszystko da się posłuchać. Kawałki te dały pewien obraz całego Shine. Jako krążka poprawnego, ale bardzo zachowawczego. Całe szczęście było to dość mylne pierwsze wrażenie.

Gdy dostałem już longplay w swoje ręce, nie bez obaw włożyłem go do odtwarzacza. Bałem się o wiele rzeczy: czy wokalistka odnajdzie własny styl, czy udało jej się samej napisać ciekawe teksty. Czy ten album w ogóle będzie dobry. Kiedy słuchać go już skończyłem, byłem… zaskoczony. Myślałem, że Anette zaserwuje rockowe i popowe kawałki, może nieco banalne i mało zajmujące, ale skoczne i radosne. Piosenkarka postawiła pokazać nam jednak swoje bardziej refleksyjne i subtelne oblicze. Gitary oczywiście się pojawiają (Hear Me, Shine), aczkolwiek dominują pianino oraz instrumenty smyczkowe. Przyznam, że zaimponowała mi tym krokiem. Dość odważnym, bo dziś ballady słabo się sprzedają, ale słusznym, bo Olzon już nieraz udowadniała nam, że w spokojnych utworach czuje się jak ryba w wodzie.
 

To, co najbardziej mnie ciekawiło, to teksty. W Nightwish wszystkie pisał niezastąpiony Tuomas Holopainen. Na Shine to natomiast Anette ma pole do popisu. I muszę przyznać, że pisanie idzie jej bardzo dobrze. Mamy tu trochę o miłości spełnionej (Invincible, Watching Me from Afar), o rozstaniu (Lies) czy będące podnoszącą na duchu pieśnią pochwalną życia Shine, w którym wokalistka przekonuje nas, że nigdy nie zostaniemy całkiem sami. Podoba mi się też swego rodzaju bajkowość w Floating czy poetyckość w Watching Me from Afar. Nie są to nie wiadomo jak bardzo głębokie teksty, ale tak pięknie „ubrane”, że nie sposób ich nie polubić. Jednak najbardziej w pamięci utkwił mi fragment refrenu Falling:
I’m falling
From the mysteries in mind
All the time
I’m holding
The once I left behind
Album otwiera kompozycja o tytule Like a Show Inside My Head. Charakteryzuje się piękną melodią. Początkowo słyszymy wyłącznie pianino. Później dochodzą do tego instrumenty smyczkowe, a pod koniec perkusja i gitary. Początkowo uważałem kawałek za dość przeciętny, jednakże szybko go pokochałem. W następującym po nim Shine z kolei bardzo dobre wrażenie robi pozytywny tekst. Pod względem melodyjnym to bodajże najbardziej dynamiczny utwór na całym krążku. Wreszcie gitary grają pierwsze skrzypce. Do szybszych piosenek należy także Floating. To dość ciekawy i nietypowy kawałek. Uroczy, nieco orkiestralny. Choć przez 3 minuty powtarza się w nim ta sama melodia, nie denerwuje. A wręcz przeciwnie.

O ile piosenki wymienione wyżej mają dość lekki klimat, reszta jest smutniejsza, mniej pogodna. Anette podeszła do debiutanckiego albumu poważnie i zaprezentowała nam w pełni profesjonalny materiał. Nienaganny pod względem produkcyjnym czy melodyjnym. A wokalnym? Początkowo może się wydawać, że brak tu emocji, aczkolwiek po kilku przesłuchaniach zdanie się zmienia. Moim absolutnym faworytem jest utwór Moving Away. To dość smutna, liryczna i zastanawiająca kompozycja. Przepełniona żalem, ale też bardzo piękna. A fragment zagrany na gitarze klasycznej brzmi naprawdę fantastycznie. W podobnym klimacie utrzymane są dwie kompozycje zamykające album – mroczne, emocjonalne, z gitarą elektryczną w tle One Million Faces oraz Watching Me from Afar ze znakomitymi dźwiękami dud. Obie są wprost zjawiskowe. Natomiast Hear Me odznacza się bardziej przebojowym, rockowym refrenem. Odstaje od innych nie tylko tempem, ale również i jakością. Nie zachwyca tak jak pozostałe kompozycje.


Muszę przyznać, że bardzo ciężko oceniać mi albumy takie jak Shine. Bo z jednej strony nie ma tu nic odkrywczego. Pianino, trochę gitary, gdzieniegdzie orkiestra. Ładne, oczywiście że tak, ale już nam dobrze znane. Z drugiej jednak strony – jak można nie chwalić tak cudnych piosenek jak Like a Show Inside My Head czy Moving Away? Cieszy mnie także fakt, że artystka od początku swojej muzycznej działalności poszukiwała własnej drogi. I na Shine właśnie ją znalazła. Do takich pięknych, popowo-soft rockowych ballad nadaje się najlepiej. Wielkiego sukcesu jej z tą płytą nie wróżę, ale ja jestem usatysfakcjonowany i ponownie wracam do magicznego świata Anette Olzon.
.
Ocena: 5/6
Najlepsze: Moving Away, Like a Show Inside My Head, One Million Faces, Invincible
Najgorsze: Hear Me

5 komentarzy:

  1. "Nowy, silniejszy, lepszy w pisaniu." dużo obiecujesz :P
    Cieszę się, że wróciłeś :) Co prawda zawsze jestem w tyle z czytaniem postów i przez to nie wszystko komentuję, jak się zabieram do czytania (oczywiście hurtowo, z 10-20 postów na raz :D), ale tak co tydzień zaglądałam i jakoś pusto było... (dzięki Bogu za zakładki, co tydzień dodaję wszystko do zakładek, a potem przeraża mnie ilość postów do przeczytania, haha :D). Ten post dodałam do zakładek, może do końca tygodnia uda mi się go przeczytać, zanim wyjadę do Niemiec, ale z góry mówię, że nie wiem, czy skomentuję, szczególnie, że powyższych albumów nie znam ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Wreszcie wróciłeś! Czuję się oszukana, znałam już te recki z allaboutmusic :D
    Jak wiesz znam jedynie te dwa ostatnie albumy. Moją opinię na ich temat znasz no więc co mam napisać? Cieszę się, że wróciłeś i już.

    Pozdrawiam, NAMUZOWANI.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie, że wróciłeś! I widzę, że nadal w formie, bo recenzje bardzo dobrze napisane :)

    Zapraszam na nowy post :)

    OdpowiedzUsuń
  4. i zajebi***e
    // www.hot-hit-lista.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Niezły skandynawski zaciąg, jednak nie w moim stylu. Ciekawe opisy, choć nie przekonały mnie do posłuchania całych albumów :p

    http://lechartz.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń