Tytuł: Girl on Fire
Wykonawca: Alicia Keys
Rok wydania: 2012
Gatunek: R&B, pop, soul
Single: Girl on Fire, Brand New Me
Alicia Keys już od dawna jest jedną z najbardziej przeze mnie szanowanych wokalistek. Więcej: niech mi ktoś powie, jak można jej nie szanować. Sama pisze i komponuje swoje utwory, nie idzie za komercją, świetnie śpiewa. Czego chcieć więcej? Jej pierwsze trzy albumy – „Songs in A Minor”, „The Diary of Alicia Keys” oraz „As I Am” – bardzo lubię i chętnie do nich wracam. Ostatnio przekonałem się nawet do jej czwartego ‘wyrobu’ – „The Element of Freedom”. A jak będzie z „Girl on Fire”?
Muszę przyznać, że niezmiernie się tej płyty bałem. Jak już pisałem, przez długi czas nie mogłem się polubić z „The Element of Freedom”. Trzeba poświęcić mu bardzo dużo czasu. „Girl on Fire” zapowiadało się jeszcze gorzej. Najpierw koszmarny utwór nagrany razem z mężem (Swizz Beatz) pt. „International Party”, później kawałek „New Day”, który nie dorastał do pięt utworom z pierwszych płyt. Gwoździem do trumny były niektóre występy na żywo. Keys nie brzmiała dobrze. Miała jakby zdarty wokal. Czy po czymś takim można się nie bać?
Pierwszym singlem stało się tytułowe „Girl on Fire”. Alicia wypuściła aż trzy (!) wersje tego utworu, jednak na krążku znajduje się tylko jedna z nich – Inferno Version. Oprócz samej Keys pojawia się też Nicki Minaj. Bałem się trochę, że przerobi kawałek na jakiś dyskotekowy hit, ale tak się na szczęście nie stało. Grzecznie podśpiewuje sobie z boku. Równie dobrze mogłoby jej nie być. Alicia sama poradziłaby sobie równie dobrze (jak nie lepiej) co udowodniła nam w wersji „podstawowej” oraz Bluelight piosenki. Na kolejny singiel wybrano „Brand New Me”. Muszę przyznać, że jestem tym wyborem zachwycony. Utwór ma piękny tekst, jednak melodycznie i wokalnie też nie zostaje w tyle. Alicia stworzyła świetną balladę, której i Mariah Carey by się nie powstydziła. Co prawda wersja na żywo z iTunes Festival trochę bardziej mi się podoba, ale i studyjną bardzo lubię.
Muszę przyznać, że od pierwszego przesłuchania jestem płytą „Girl on Fire” zachwycony. Znajdują się tu raczej proste piosenki z oszczędną aranżacją. Typowe dla Alicii. Jednak właśnie to, moim zdaniem, największy plus. Zaczyna się od intra zatytułowanego „De Novo Adagio”. Wokalistka na każdym albumie ma taki krótki wstęp. Ostatni („Element of Freedom”) nieco zawodził. Ten jest jednak świetny. Bardzo prosty, zagrany jedynie na pianinie. Słowem piękny. Podobnych utworów tu sporo. Bowiem większość to ballady. Wyróżnić tu można chociażby wykonywane razem z wokalistą R&B – Maxwellem – „Fire We Make” (które równie dobrze mogłoby znaleźć się na Songs in A Minor), bardzo ładne „One Thing” czy w posiadające piękny tekst „Not Even the King”. Najbardziej jednak podoba mi się zamykająca krążek ballada „101”. Współtworzyła ją Emeli Sande (znana z przeboju „Next to Me”) i brawa jej za to. Podobnego kawałka Keys dawno nie miała. Równie emocjonalnego, wzruszającego, pięknego. Brak mi słów. Wspaniałe.
Na muzykę artystki nie składają się same ballady. Nieraz udowodniła nam, że bardziej przebojowe kawałki („Girlfriend”, „Put It in a Love Song”) wychodzą jej nie gorzej. Do klasycznych „bujaczy” spod znaku R&B należy zaliczyć tytułowe „Girl on Fire”. Opisywałem numer już wcześniej, ale nie napisałem, że jest po prostu bardzo dobry. Podobnie mógłbym napisać o „Tears Always Win”. Za produkcję kawałka po części odpowiada Bruno Mars, czyli jeden z najbardziej szanowanych przeze mnie (obecnie) wokalistów. Ma koleś na siebie pomysł, nie wciska nam tandety. Razem z Alicią stworzył świetny kawałek, który jako jeden z nielicznych z krążka zawiera elementy soulu. Co prawda nie jest to materiał na hit, ale chwytliwość i idealna harmonia perkusji, pianina oraz basu sprawiają, że „Tears Always Win” świeci na „Girl on Fire” najjaśniejszym (poza rzecz jasna „101”) blaskiem. Do innych bardziej przebojowych numerów należy zaliczyć nieco przekrzyczane i zbyt hałaśliwe „New Day” (długo nie mogłem się do niego przekonać), znacznie lepsze „When It’s All Over” (w którym pojawia się nawet syn piosenkarki) czy w końcu przyjemne i zabawne „Limitedless”.
Czy w ogóle jest tu piosenka, która mi się nie podoba? Szukałem i szukałem, ale na szczęście takiej nie znalazłem. Wszystkie prezentują bardzo wysoki poziom. Zarówno pod względem wokalnym, jak i produkcyjnym, muzycznym.
Na „The Element of Freedom” główną rolę odgrywały teksty. Tutaj również utrzymane są na wysokim poziomie. Zachwyca “Not Even the King”, które najprawdopodobniej dedykowane jest mężowi wokalistki: Money, some people so poor all they got is money (…) I don’t care what they're offering How much gold they bring They can’t afford what we got, Not even the king (PL: Pieniądze, niektórzy są tak biedni, gdyż wszystko co mają to pieniądze (…) Nie obchodzi mnie to, co oni oferują Ile złota przyniosą Nie stać ich na to co mamy, Nie stać nawet króla). To nie jedyny utwór, który opowiada o miłości. Pod względem tekstu podobne jest także „When It’s All Over” (w tym przypadku mogło być pisane z myślą i o mężu, i o synu) czy „Fire We Make”. Natomiast „Brand New Me” opowiada o przemianie, zmianie w życiu artystki. Jedyny tekst, który nie przypadł mi do gustu to ten nieco głupkowaty do „New Day”, w którym najczęściej powtarzana fraza to ey, ey, eyyy.
Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z nowego krążka Alicii Keys. Spodziewałem się, że będzie masakrą nienadającą się do słuchania. Tak się na szczęście nie stało. „Girl on Fire” to bowiem zestaw trzynastu spokojnych i żywszych utworów utrzymanych na wysokim poziomie. Choć marzę o powrocie wokalistki do czasów „The Diary of Alicia Keys” czy „Songs in A Minor”, to muszę przyznać, że nowy album stawiam wyżej niż „As I Am” i „The Element of Freedom”. Kawał dobrej roboty.
Ocena: 5+/6
Najlepsze: Brand New Me, Girl on Fire, Not Even the King, 101, Tears Always Win
Najgorsze: brak
Tytuł: Uno!
Wykonawca: Green Day
Rok wydania: 2012
Gatunek: punk rock, pop punk
Single: Oh Love, Kill the DJ, Let Yourself Go
Członkowie zespołu Green Day w lutym tego roku zamknęli się w studiu. Zaczęli nagrywać nowy krążek. Utworów wyszło jednak bardzo dużo. Niektóre z nich miały zupełnie odmienne brzmienie. Dlatego postanowili obsadzić nimi aż trzy studyjne krążki. Potwierdzić to mogę słowami wokalisty (Billie Joe Armstrong):
Piosenki po prostu przychodziły i przychodziły. Pomyślałem, może podwójny album? Nie, takich jest dziś już za dużo. A później przyszło jeszcze więcej piosenek. I któregoś dnia, powiedziałem pozostałym: ‘Zamiast Van Halen I, II czy III, co by było gdyby było Green Day I, II i III, a na okładkach każdej z płyty byłyby nasze twarze?’
Wielkim fanem Green Daya nigdy nie byłem. Znam kilka ich starszych płyt, niektóre lubię ("American Idiot"), inne wręcz przeciwnie ("Dookie"). Ogólnie jednak uważałem ich muzykę za nieco nudną, przewidywalną. Czy to zmieniło się po przesłuchaniu "¡Uno!"? Już teraz mogę powiedzieć, że tak.
Piosenki zawarte na albumie nie są niczym nowym. Podobne do tych na "¡Uno!" mogliśmy usłyszeć na pierwszych krążkach grupy ("Kerplunk!", "Dookie"). Między nimi jest jednak zasadnicza różnica. Te starsze utwory charakteryzują się niedopracowaniem. Słuchacz (no w każdym razie ja) ma wrażenie, że kawałki zostały po prostu na tamte płyty powrzucane bez względu na jakość. Inaczej jest na "¡Uno!". Tutaj wyraźnie słychać, że krążek jest dopracowany.
Przyznam, że single bardzo zachęciły mnie do przesłuchania krążka. Począwszy od "Oh Love", czyli piosenki, która ze wszystkich od grupy, była krytykowana chyba najbardziej. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego fani zespołu zmieszali ten kawałek z błotem. Mnie się on bardzo podoba. W przeciwieństwie do innych na "¡Uno!" jest raczej spokojny. Dopiero w dalszej części się rozkręca. Ostatecznie jednak otrzymujemy dobry, punk rockowy numer. Swoją drogą słusznie wypchnięty na koniec płyty. Jeszcze bardziej podoba mi się "Kill the DJ". Przypominam sobie utwory z poprzednich krążków kapeli i podobnego nie potrafię znaleźć. Łączy w sobie elementy punk rocka i muzyki… tanecznej. Spokojnie, nadal w stylu Green Daya. Jest więc zadziornie, bezkompromisowo. W refrenie wielokrotnie powtarzają się słowa Someone kill the DJ, shoot the fuckin’ DJ (PL: Ktoś zabija DJ'a, zastrzeli p***dolonego DJ'a), co moim zdaniem jest bardzo trafne. Na dyskotekach sam często chciałbym zastrzelić DJ’a, który zapodaje odmóżdżającą muzykę. Ostatnim singlem stał się utwór "Let Yourself Go", który z tej trójki najlepiej zapowiada to, co znajdziemy na krążku. Jest więc głośno, rockowo. Uwielbiam fragmenty, w których Billie krzyczy.
Przyznam, że single bardzo zachęciły mnie do przesłuchania krążka. Począwszy od "Oh Love", czyli piosenki, która ze wszystkich od grupy, była krytykowana chyba najbardziej. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego fani zespołu zmieszali ten kawałek z błotem. Mnie się on bardzo podoba. W przeciwieństwie do innych na "¡Uno!" jest raczej spokojny. Dopiero w dalszej części się rozkręca. Ostatecznie jednak otrzymujemy dobry, punk rockowy numer. Swoją drogą słusznie wypchnięty na koniec płyty. Jeszcze bardziej podoba mi się "Kill the DJ". Przypominam sobie utwory z poprzednich krążków kapeli i podobnego nie potrafię znaleźć. Łączy w sobie elementy punk rocka i muzyki… tanecznej. Spokojnie, nadal w stylu Green Daya. Jest więc zadziornie, bezkompromisowo. W refrenie wielokrotnie powtarzają się słowa Someone kill the DJ, shoot the fuckin’ DJ (PL: Ktoś zabija DJ'a, zastrzeli p***dolonego DJ'a), co moim zdaniem jest bardzo trafne. Na dyskotekach sam często chciałbym zastrzelić DJ’a, który zapodaje odmóżdżającą muzykę. Ostatnim singlem stał się utwór "Let Yourself Go", który z tej trójki najlepiej zapowiada to, co znajdziemy na krążku. Jest więc głośno, rockowo. Uwielbiam fragmenty, w których Billie krzyczy.
Przy pierwszym podejściu do "¡Uno!" ziewałem z nudów. Szybko się na szczęście przekonałem. Nie ma tu utworu, który by mi się nie podobał. Każdy ma w sobie coś, co wyróżnia go od innych i czyni dobrym. W "Stay the Night" podoba mi się refren. Chwytliwy. Uwielbiam także "Troublemaker". To nieco taneczny numer. Może nie tak dobry jak "Kill the DJ", ale równie oryginalny i wyrazisty. Billie brzmi super.
Co jeszcze znajdziemy na "¡Uno!"? Między innymi "Nuclear Family", które ma spory potencjał, by stać się hitem. Tylko w rockowej stacji radiowej, ale to zawsze coś. Bardziej podoba mi się mimo tego "Sweet 16", które – poza "Oh Love" – jest najspokojniejszym utworem na płycie. Może i trochę słodki, ale całkiem znośny i przyjemny. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o "Carpe Diem". Kawałek został wykonany na żywo jakiś rok przed wydaniem całego "¡Uno!". Wtedy piosenka nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, ale udało mi się do niej przekonać. Utwór ma najbardziej sensowny tekst z tu zawartych: Carpe Diem a battle cry, Aren’t we all too young to die? Ask a reason and no reply, Aren’t we all too young to die? (PL: Carpe Diem – okrzyk bojowy Czy wszyscy nie jesteśmy za młodzi na śmierć? Pytając o powód – żadnej odpowiedzi Czy wszyscy nie jesteśmy za młodzi na śmierć?)
A skoro już wspomniałem o liryce. To chyba najsłabsza część całego krążka. Momentami ma się wrażenie, że teksty są, bo muszą być. Ale i tak lepsze to niż niezwykle mądre „poematy” zawarte na albumach "Insomniac" czy "Kerplunk!".
Co jeszcze znajdziemy na "¡Uno!"? Między innymi "Nuclear Family", które ma spory potencjał, by stać się hitem. Tylko w rockowej stacji radiowej, ale to zawsze coś. Bardziej podoba mi się mimo tego "Sweet 16", które – poza "Oh Love" – jest najspokojniejszym utworem na płycie. Może i trochę słodki, ale całkiem znośny i przyjemny. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o "Carpe Diem". Kawałek został wykonany na żywo jakiś rok przed wydaniem całego "¡Uno!". Wtedy piosenka nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, ale udało mi się do niej przekonać. Utwór ma najbardziej sensowny tekst z tu zawartych: Carpe Diem a battle cry, Aren’t we all too young to die? Ask a reason and no reply, Aren’t we all too young to die? (PL: Carpe Diem – okrzyk bojowy Czy wszyscy nie jesteśmy za młodzi na śmierć? Pytając o powód – żadnej odpowiedzi Czy wszyscy nie jesteśmy za młodzi na śmierć?)
A skoro już wspomniałem o liryce. To chyba najsłabsza część całego krążka. Momentami ma się wrażenie, że teksty są, bo muszą być. Ale i tak lepsze to niż niezwykle mądre „poematy” zawarte na albumach "Insomniac" czy "Kerplunk!".
Przyznam, że album zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Słuchanie go to przyjemność. Utwory łatwo wpadają w ucho. Jeśli ktoś nie lubi ostrych, metalowych utworów – nie ma się czego bać. Green Dayowi daleko do np. Slayera czy Antharax. Ich muzyka ma być przyjemna, lekka, ale wciąż punk rockowa. I taka jest.
Ocena: 5/6
Najlepsze: Kill the DJ, Let Yourself Go, Troublemaker, Stay the Night
Najgorsze: brak
jak dla mnie Green Day poszli na dno a Alicia brawa za ten album swietne numery GIRL ON FIRE boskie! lista-przebojow.bloog.pl
OdpowiedzUsuńNowa recenzja: "Merry Christmas" Mariah Carey (the-rockferry)
OdpowiedzUsuńJa wlasnie tego " dopracowania" na uno nie znoszę. Billie obiecywal,ze płyty będa brzmiec jak kerplunk czy dookie czyli cos, jakby utwory były grane na zywo, ale tak nie jest...brzmią w 100% studyjnie i za słodko... Ale płyt dobrz sie słucha! :) / TheGreenRomance
OdpowiedzUsuńPłyta Alici jest bardzo dobra ;D
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowy post na The-Rockferry. A w nim recenzja płyty "Glad Rag Doll" Diany Krall i wybór najlepszego singla/najlepszej płyty 2012.
Muszę w końcu wziąć się za ten krążek GD, ale jakoś mnie do nich nie ciągnie :P
OdpowiedzUsuńU mnie nowy post, zapraszam serdecznie!
Z tej płyty Alicii nie kojarzę żadnej piosenki.
OdpowiedzUsuńCo do GD to lubię dwa pierwsze single :) W sumie tylko te dwie piosenki znam ;) Ale kiedyś z pewnością sięgnę po całą trylogię, póki co został mi chyba jeden czy dwa krążki do przesłuchania, które wydali wcześniej :)