Miło było dla Was pisać...

piątek, 19 października 2012

"Living Things" Linkin Park; "Born Villain" Marilyn Manson

Przepraszam za to, że notka tak długo się nie ukazywała. Dlatego dziś macie nie jedną, ale dwie recenzje. A razem z "Glassheart" Leony Lewis też dostaniecie pewien 'bonusik' :)





Tytuł: Living Things
Wykonawca: Linkin Park
Rok wydania: 2012
Gatunek: rock elektroniczny
Single: Burn It Down, Lost in the Echo, Castle of Glass









Ci co bardziej ogarnięci, którzy czytali mojego bloga, kiedy jeszcze byłem na onecie (ach, piękne czasy…), pewnie wiedzą, że należę do fanów zespołu Linkin Park. Ich muzykę poznałem stosunkowo niedawno, ale ich albumy „Hybrid Theory” oraz „Meteora” po prostu kocham. Później nadeszło lżejsze „Minutes to Midnight” i elektroniczne „A Thousand Suns”. Moje uwielbienie do LP zostało wystawione na ciężką próbę. Pierwsze zetknięcie z tymi krążkami – brr, lodowata woda. Szybko się na szczęście przyzwyczaiłem. W tym roku ukazała się nowa płyta zespołu. Dużo już było zapowiedzi, członkowie kapeli co chwilę mówili o niej w wywiadach. Aż w końcu wyszła. Długo przez fanów oczekiwana. Czy byli zadowoleni? Poniekąd.
Do tego [nowego] albumu włączyliśmy dużo gitarowych riffów, chwytliwych refrenów i mocniejszych, elektronicznych dźwięków. Tak na marginesie – moje tłumaczenie dosłowne nie jest (takie nie miało być), ale główny sens wypowiedzi chyba przekazałem. Chester wielokrotnie podkreślał także, że wreszcie znaleźli się w znajomym terytorium i poczuli się wygodnie we [własnej] skórze. Z tego (i z jeszcze wielu innych, podobnych komentarzy) można wyczytać, że krążek będzie elektroniczny, ale też będzie powrotem do dawnego brzmienia. Ryzykownie. Starsi fani oczekiwali ‘pełnowymiarowego’ powrotu do dawnych brzmień. Tymczasem ci, którzy pokochali LP za „A Thousand Suns” z pewnością woleliby, żeby płyta jako całość była do poprzedniej podobna. Ostatecznie jednak mamy tu rock elektroniczny z wpływami rocka alternatywnego. Albo po prostu połączenie czterech studyjnych albumów grupy. Jak kto woli.

Możliwe, że zetknęliście się już z pierwszym singlem z „Living Things” – „Burn It Down”. Piosenka osiągnęła dość spory (w porównaniu do singli z „A Thousand Suns”) sukces. Dla mnie jednak wciąż pozostaje niewiadomą. Z jednej strony ją lubię, z drugiej mnie męczy. Musiałem ją przesłuchać z 6 razy, by choć na chwilę ją zapamiętać. Teraz ma już jednak stałe miejsce w mojej głowie. To mieszanka elektroniki i rocka. Chester trochę za bardzo smęci. Sprawę zdaje się ratować Mike Shinoda. Szkoda tylko, że jago rapowana partia jest taka krótka. Chciałoby się więcej. Podobne zdanie mam o drugim singlu z krążka – „Lost in the Echo”. Niby nieco ciekawszy. Z początku bardzo mi się podobał. Z każdym przesłuchaniem patrzę na niego jednak coraz bardziej obojętnym wzrokiem. Mój dłuższy opis kawałka znajdziecie tutaj.

Oba z singli wydanych z krążka mają nieco taneczne brzmienie nadawane przez elektroniczne klawisze. Cóż, trochę to tandetne i nieprzystające Linkin Parkowi. To jednak nie koniec takich eksperymentów. Podobny patent został wykorzystany w ciekawym i wpadającym w ucho „Skin to Bone”. Posunę się nawet do ryzykownego stwierdzenia, że piosenka zawiera elementy dubstepu. Oczywiście podanego w ‘linkinparkowym’ stylu. O ile jednak „Skin to Bone” czy „Burn It Down” lubię od czasu do czasu posłuchać, o tyle „Until It Breaks” mam ochotę po minucie wyłączyć. Nieco hip hopowe, nieco elektroniczne, ale jakieś takie… nijakie. Nie wnosi nic nowego. A ten przerobiony wokal pod koniec jest mocno poniżej ich możliwości.

Zacząłem od takiego nie do końca miłego przedstawienia „Living Things”. Powiem jednak, że pozostałe piosenki są znacznie lepsze od „Lost in the Echo” czy „Until It Breaks”. Jako że najbardziej lubię wczesną twórczość Linkin Park, musiałem pokochać utwory takie jak „Victimized” czy „Lies Greed Misery”. Szczególnie ten pierwszy numer bardzo lubię. Aż szkoda, że nie trwa nawet dwóch minut. Muzyka jest świetna. Mimo że nadal mamy do czynienia z elektroniką, to została ona mocno ograniczona na rzecz gitar oraz perkusji. I takie LP kupuję! Utwór jest ostry (w porównaniu do pozostałych na tym krążku). Słucha się go bardzo dobrze. Chester też wreszcie pokazuje, co potrafi. Niektórzy mogą się krzywić i twierdzić, że ‘wrzeszczy, jakby go coś bolało’, ale ja to kocham. W podobnym stylu utrzymane jest „Lies Greed Misery”. Rapowane zwrotki zawierają elementy elektroniki, ale i tak najłatwiej w ucho wpada przebojowy refren i krzyczana końcówka. Z utworu bije niesamowicie pozytywna energia.

Pozostałe kawałki z „Living Things” nie są tak ‘staro-linkino-parkowe’ jak „Victimized”, ale również nie tak elektroniczne jak „Burn It Down”. Na największą uwagę zasługuje bez wątpienia „I’ll Be Gone”. To spokojny numer mający w sobie jednak sporo mocy. Zaczyna się zwyczajnie. To w refrenie utwór ukazuje całą swoją siłę. I przyznam, że słuchacza zaskakuje. No – przynajmniej mnie zaskoczył. O wokalu Chestera nawet pisać nie będę. To chyba jasne, że brzmi super. Ostatnio przekonałem się także do „Castle of Glass”. Może i to nie jest najlepszy wybór na singla, ale jednak ma w sobie to ‘coś’. Podobnie jak „I’ll Be Gone” zaczyna się spokojnie, dopiero później się rozkręca. Kiedyś ponarzekałbym, że włożyli w to za mało emocji. Dziś jednak jestem na ‘tak’ i uważam, że utwór brzmiąc jak brzmi, brzmi bardzo  dobrze (a masło maślane w tym wypadku było celowe ;P).

Nie chcę, żeby którykolwiek z kawałków czuł się porzucony i niechciany. A więc – co jeszcze znajdziemy na „Living Things”? Ciekawym numerem, który na dodatek łatwo zapamiętać jest „In My Remains”. Dzieli się tak jakby na dwie części. Pierwsza jest żywsza, bardziej przebojowa. Nie aż tak jak „Victimized” czy „Lies Greed Misery”, ale zawsze. Mniej więcej w połowie brzmienie ulega diametralnej zmianie na znacznie spokojniejsze. W rezultacie otrzymujemy bardzo fajny, różnorodny kawałek. Z początku nie przepadałem za balladą „Roads Untraveled”. Jak się jednak okazało – można się do niej przekonać. Zaczyna się nieco monotonnym śpiewem Mike’a (!). Na szczęście nie leci w tą samą melodię do samego końca. Lubię fragment, w którym dołączają się gitary, a Chester nuci ooo. Mimo to utwór jest nieco nużący, ale nie tak jak „Tinfoil” + „Powerless”. Dlaczego mówię o nich razem? „Tinfoil” to intro. Tak, na poprzedniej płycie było ich dużo. Tam jednak pełniły jakąś rolę. Tutaj jest, bo musi być. A połączenie go z „Powerless” to próba samobójcza. Słuchaczowi wydaje się, że to jedna, nudna całość. A szkoda, bo „Powerless” ma potencjał. Zaczyna się super – delikatną grą na pianinie i ‘surowym’, nieprzerabianym głosem Chestera. Trochę to wszystko siada, kiedy włącza się elektronika. A mogło być tak dobrze…

I w tym momencie się zaczynają schody. Co prawda teksty do singlowych „Lost in the Echo” czy „Castle of Glass” mają sens i w połączeniu z ich teledyskami powstają naprawdę wzruszające (szczególnie w drugim przypadku) historię, ale ja się pytam, co np. to ma być: Right to left left to right Night to day and day to night As the skylight fades to gray I'll be watching far away Right to left and left to right (PL: Od prawej do lewej, od lewej do prawej Noc w dzień i dzień w noc Kiedy będzie się robić ciemno Będę coraz dalej Od prawej do lewej, od lewej do prawej). Totalnym nieporozumieniem jest także tekst do „Until It Breaks” czy mdło-romantyczne „Powerless”. „I’ll Be Gone” jakoś się broni. Cóż, lepsze to niż te dwie poprzednie: And tell them I couldn't help myself (…) And there's nothing that can stop me When the lights go out and we open our eyes Out there in the silence I'll be gone I'll be gone (PL: I powiedz im, że nie mogłem sobie pomóc (…) I nie ma nic co mogłoby mnie zatrzymać Gdy światła zgasną i otworzymy nasze oczy, Gdzieś tam pośród ciszy, już mnie nie będzie, Odejdę). Większość tekstów traktuje o miłości. Przyznam, że w porównaniu do piosenek z poprzednich płyt są dość rozczarowujące.

Płyta „Living Things” otrzymywała już ode mnie każdą możliwą ocenę. Chciałem jej wystawić dwa, później przesłuchałem, zmieniło się na cztery, pomyślałem: ‘może jednak trzy?’, znów posłuchałem i znów moje zdanie uległo zmianie. Teraz na szczęście problem ten zniknął i mogę wyrazić swoje stanowisko. Wiem, że album może być dla starych fanów (tym bardziej po zapowiedziach) rozczarowujący. Ja jednak nie skreślam elektroniki od razu. W połączeniu z elementami z płyt „Meteora” oraz „Hybrid Theory” wyszła całkiem przystępna mieszanka. Słucha się nieźle. Od razu mówię jednak, że nie jest to album na raz. Żeby w pełni go docenić, należy przesłuchać go kilkukrotnie. A, i jeszcze jedno: „Living Things” stawiam od „A Thousand Suns” i „Minutes to Midnight” znacznie wyżej.

Ocena: 5/6
Najlepsze: Lies Greed Misery, Victimized, I’ll Be Gone, Skin to Bone
Najgorsze: Until It Breaks



Tytuł: Born Villain
Wykonawca: Marilyn Manson
Rok wydania: 2012
Gatunek: metal alternatywny
Single: No Reflection, Slo-Mo-Tion









Chyba każdy z nas zna Marilyna Mansona. Cóż – się nie dziwię. Postać łatwo rozpoznawalna. Z pewnością jednak nie każdy wie, że to… zespół. Sam Marilyn Manson może i ma głos, ale bez kolegów: Twiggiego Ramireza (gitary), Jasona Suttera (perkusja) i Freda Sablana (bas) wiele by nie zdziałał. Skład ten jest jednak zupełnie inny od tego obecnego na poprzednim albumie („The High End of Low”). Koniec końców jednak coś musiało z tego wyjść. Dzisiaj to ja looknę czy jego najnowszy materiał pt. „Born Villian” może równać się z kultowymi już wręcz „Anichist Superstar” lub „Mechanical Animals”.


Na płytę składają się piosenki nagrane w charakterystycznym dla zespołu stylu alternatywnego rocka, metalu i industrial metalu. Patent sprawdzony, w tym przypadku sprawia niestety wrażenie odgrzewanego kotleta. Znam co prawda tylko ich składankę z największymi przebojami (nota bene, uwielbiam „Tainted Love” oraz „mOBSCENE”), ale wiem już, że nie ma tu nic nowego. Gwiazda Mansona znacznie przygasła przy chłodno przyjętym (przez niektórych określonym nawet mianem popowego) „The High End of Low”, a „Born Villian” nie robi nic, żeby ona znów zabłysła. Przeciwnie – gasi ją już zupełnie. Nie wkopuję zespołu do grobu; mówię tylko, że kiedyś ich numery były lepsze.

Album promowany jest przez dwa single – „No Reflection” oraz „Slo-Mo-Tion”. Przed sięgnięciem po całość znałem tylko pierwszą z wymienionych piosenek. Muszę przyznać, że na kawałek promujący cały album „No Reflection” nadaje się idealnie. Żaden inny z zawartych tu numerów nie wpada tak łatwo w ucho. Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale Manson brzmi w piosence nieco nawet uwodzicielsko. Brzmi bardzo dobrze, sama muzyka jest zresztą nie gorsza. Najbardziej podoba mi się przejście, w którym pojawiają się słowa: This will hurt you worse than me. I’m weak, 7 days I’m weak. Don’t run from me. I won’t bother counting 1, 2, 3 (PL: To zrani ciebie bardziej niż mnie. Jestem słaby, 7 dni, jestem słaby. Nie uciekaj ode mnie. Nie będę trudził się z odliczaniem: raz, dwa, trzy). Ogólnie uważam numer za bardzo udany. Z kolei o „Slo-Mo-Tion” mam diametralnie inne zdanie. Jak dla mnie to największa masakra na „Born Villain”. Jak to coś w ogóle stało się singlem? Utwór jest nudny i bez polotu, Marilyn brzmi koszmarnie. Szczególnie w refrenie.

Muszę mimo tego przyznać, że pełny pozytywnych emocji usiadłem do albumu „Born Villain”. Z każdym kolejnym utworem mój entuzjazm jednak opadał. Z jednej strony męczyłem się, słuchając krążka. Z drugiej jednak szybko przebrnąłem przez te czternaście piosenek. Zaczyna się całkiem znośnie – numerami „Hey, Cruel World…” oraz „No Reflection”. O tym drugim już pisałem. „Hey, Cruel World…” też nawet lubię. Czy może raczej – lubiłem. Szybko mi się niestety znudziło. Jednak nadal podoba mi się refren tego kawałka. Oprócz tych dwóch lubię dokładnie jeden utwór z tej płyty – „You’re So Vain”. Jest to jedyny cover zamieszczony na „Born Villain”. Zaciekawił mnie nie samym udziałem Mansona czy któregokolwiek członka jego zespołu, ale Johnnego Deepa. Już chciałem Wam napisać, że jego głos jest identyczny, co ten wokalisty, ale dowiedziałem się, że Johnny zagrał w kawałku na gitarze. Co mi się tu właściwie podoba? Odmienność. O ile pozostałe numery zlewają się w papkę i są po prostu nijakie, o tyle „You’re So Vain” ma klimat – przyciąga i hipnotyzuje. W porównaniu do poprzednich coverów zespołu (m.in. „Sweet Dreams”, „Tainted Love”, „Personal Jesus” itp. itd.) jest raczej słaby. Na tle innych kawałków z albumu wypada genialnie.

Muszę niestety przyznać, że reszta wypada o klasę (a nawet kilka klas) gorzej. Może słuchanie tych piosenek oddzielnie sprawia jakąś tam przyjemność, ale całość to po prostu nudny, nijaki, nieinteresujący longplay. Byłem ciekawy tytułowego „Born Villain”. Przy pierwszym przesłuchaniu jednak zwyczajnie je przeoczyłem. Musiałem przesłuchać piosenki kilka razy, żeby chociaż na chwilę weszła mi w pamięć. Jednego jestem jednak na sto procent pewny – utwór mnie nie zachwycił i nie znajduje (nie znajdzie) się na liście moich ulubionych. Z całości wyróżnia się jedynie „Breaking the Same Old Ground”. To spokojniejszy kawałek. Podoba mi się równie ‘bardzo’ co pozostałe. Ratuje go tylko szept Mansona gdzieś tam pod koniec.

Teksty nawet mnie nie interesowały. Obawiałem się trochę, że kapela również je zrobiła na odwal. Tak się na szczęście nie stało. Lubię chociażby tekst do tytułowego numeru (jego największy plus): I don't ever want God To hear our screams And mistake them for prayers And you know I'm loaded (PL: Nigdy nie chciałem, żeby Bóg Usłyszał nasze krzyki I pomylił je z modlitwami I ty wiesz, że jestem naładowany). Całkiem dobrze wypada także „Hey, Cruel World…”: Hey, cruel world… You don’t have what it takes We don’t need your faith We’ve got fucking fate (PL: Hej, okrutny świecie… Nie masz tego co trzeba Nie potrzebujemy twojej wiary Mamy pieprzony los). Zresztą to tylko przedsmak tego co znajdziemy dalej. Przynajmniej coś pozytywnego o tej płycie.

Co mogę napisać na zakończenie? Właściwie już opisałem cały album. Na koniec tylko dodam, że sięgnę po wcześniejsze dokonania. Mam nadzieję, że znajdę tam coś dla mnie. Zresztą chyba gorzej być nie mogło.

Ocena: 2/6
Najlepsze: No Reflection, You’re So Vain
Najgorsze: Born Villain, Slo-Mo-Tion, Disengaged, Children of Cain

6 komentarzy:

  1. nie lubie Mansona uwielbiam Linkin rewelacyjny jest Burn It Down u mnie juz NN zapraszam lista-przebojow.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja kocham LP za "In the End" i "Numb"! Burn it down jest nawet fajne. Zabieram się do tej płyty jak pies do jeża :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie LP wydali bardzo fajny materiał. I te wszystkie narzekania, że to już nie ten sam zespół mnie wkurzają. LP, jak każdy zespół rozwija się i stara się odkrywać nowe horyzonty. Jak dla mnie, bardzo udany album :))

    OdpowiedzUsuń

  4. Mansonowi podziękuje, LP słuchałam wczoraj, ale jak dla mnie i tak najlepszą ich płytą jest ATS.

    Zapraszam na nowy post na The-Rockferry.blog.onet.pl. A w nim recenzja płyty Ayo i grafika z Rihanną

    OdpowiedzUsuń
  5. Co do Linkin Park... nie mogę się zbyt wypowiedzieć, gdyż znam aż jeden singiel i dopiero muszę poznać cały album...
    "Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale Manson brzmi w piosence nieco nawet uwodzicielsko" - jak dla mnie nie brzmi to dziwnie, tylko podpisuję się pod tym rękami i nogami ;p
    Deep w tej piosence zagrał nie tylko na gitarze, ale również i perkusji ;p Jeśli poszukasz na YouTube możesz obejrzeć wspólne występy Mansona i Deepa, jak Deep gra właśnie na gitarze. Bodajże zagrał też w "Beautiful People" czy innej znanej piosence.
    Aczkolwiek po przeczytaniu końcówki recenzji oraz zobaczeniu oceny, aż mam ochotę zacytować Dero: "Ich hasse dich! Ich hasse dich!" czy Briana: "Hey, Cruel Filip..." ;p Ten album trzeba docenić, z tego, co wiem, to całkiem inny Manson, po przejściach, swego rodzaju melancholijny. Początkowo album średnio mi się spodobał, ale po kilku przesłuchaniach doceniłam i dziś go uwielbiam. W szczególności "Breaking the Same Old Ground", które jest zajebiście wzruszające, "Born Villain" czy "No Reflection". Cover również daje radę. I uważam, ze płyta jest bardzo dobra i cholernie się cieszę, że ją mam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Komentuję dopiero teraz, ale po prostu muszę napisać tu coś od siebie. Oczywiście zgadzam się z Inną. Album jest rewelacyjny, jednak mnie spodobał się dopiero po około czwartym przesłuchaniu. "Born Villain" to świetny powrót Mansona. "Slo-mo-tion" które skrytykowałeś jest po prostu cudowne i to właśnie jest stary Manson. Piosenka z Deppem jest jedną z lepszych na albumie - tu się muszę z Tobą zgodzić. Jak dla mnie album rewelacyjny, ale nie idealny. 5/6
    PS: Nie bez powodu mój pseudonim oraz nazwa bloga to "True Villain". : >

    OdpowiedzUsuń