Wykonawca: Coldplay
Rok wydania: 2008
Gatunek: soft rock
Single: Viva la Vida, Violet Hill, Lost!, Strawberry Swing, Lovers in Japan
Coldplay
to brytyjska grupa grająca muzykę z pogranicza alternatywnego rocka i
brit popu. Podanych w delikatny, spokojny sposób. To jednak wystarczyło,
by zespół zyskał niezwykle wielkie grono wielbicieli. Ich płyty
rozeszły się łącznie w 50 milionach egzemplarzy na całym świecie (samo
„Viva la Vida or Death and All His Friends” – w ilości 10 milionów).
Było wiele hitów, nagród (w tym siedem Grammy!). Ja jednak broniłem się
przed ich muzyką rękami i nogami. Znałem single z nowej płyty (koszmarne
„Every Teardrop Is a Waterfall” oraz jeszcze gorsze „Princess of
China”), których słuchać nie mogę. Katowałem się jednak już rzeczami
znacznie gorszymi (pozdrawiam Davida Guettę i Black Eyed Peas), więc
stwierdziłem, że i po Coldplay mogę sięgnąć.
Uważam, że to nasza najbardziej wyrazista i śmiała płyta - mówi basista Coldplay Guy Berryman. - O wiele bardziej otworzyliśmy się na nowe pomysły i nowe wpływy i o wiele mniej baliśmy się eksperymentować. Po takim komentarzu można mieć nadzieję na jakąś rewolucję, coś zupełnie nowego. Do produkcji tego krążka członkowie kapeli zaprosili Briana Eno. Nigdy wcześniej z nim nie pracowali. Dodał nieco elektroniki do ich muzyki. Czy to jednak nie jest przekroczenie granicy dobrego smaku? Jeden z polskich recenzentów, który oceniał ten album, idealnie go podsumował: I chociaż miło byłoby wierzyć w ciągłe poszukiwania, to częściej jednak przychylam się do popularnej opinii, że „Viva La Vida or Death and All His Friends” raczej jest flopem, w którym kolesie bardzo chcieli zagłuszyć brak konceptu całym tym orkiestrowym ustrojstwem.
„Viva la Vida or Death and All His Friends” (mam ochotę zaciukać ich za ten tytuł) to album bez pomysłu. Coldplay udaje, że jakiś koncept był (te smyczki, organy w niektórych momentach), ale to nie wystarczy. Potrzeba jeszcze chęci zrobienia czegoś ciekawego, nowego i oryginalnego. A tego tutaj zabrakło. Nie znam poprzednich dokonać kapeli, ale z tego co przeczytałem, „Viva la Vida…” różni się od nich jedynie tym, że użyto tu większej ilości syntezatorów. Muzyka jest jednak całkiem na plus. Nieco nudna i usypiająca, ale można posłuchać. A wokal Chrisa Martina? Wiele osób on zaczarował i zachwycił, mnie co najwyżej uśpił. Powstaje nam więc matematyczne równanie: głos Chrisa + monotonne melodie zawarte na płycie = najlepszy lek na bezsenność.
Płytę rozpoczyna „Life in Technicolor”. Jak dla mnie pełni rolę intra i… tylko intra. Niczego sobą nie reprezentuje. A mogło być tak dobrze. Zaczynało się całkiem nieźle. Później przyspieszyło, w tle słychać było jakieś jęki i w rezultacie mamy zdecydowanie za długi wstęp do krążka „Viva la Vida…”. Mógłbym skomentować ten kawałek w jeszcze inny sposób: tak jak wiele innych numerów na tej płycie to są po prostu (prawie) 3 minuty ciszy. Bardzo podobne do tego numeru jest „The Escapist”. Równie nudne, nijakie. Kiedy myślimy, że (wreszcie) zakończyliśmy przygodę z albumem za pomocą utworu „Death and All His Friends”, dostajemy od zespołu ‘miłą’ niespodziankę w postaci ukrytego „The Escapist” właśnie. Ten kawałek jednak nie jest wyjątkiem. Oprócz niego zespół ukrył jeszcze kilka innych. Po „Lovers in Japan” otrzymujemy „Reign of Love”, a razem z „Yes” podane zostało „Chinese Sleep Chant”. Nie lubię ukrywania kawałków, ale tutaj wyszło to na plus. Może zdążę w tym czasie przełączyć. Piosenki, które zespół ‘schował’ są – krótko mówiąc – kiepskie. „Reign of Love” – nudne i usypiające. „Chinese Sleep Chant” słuchać się nie da. Kiepska muzyka, Chris mruczący coś pod nosem. Tragedia.
Wspominałem, że podoba mi się muzyka zawarta na krążku. Rewelacji się nie spodziewajcie, ale słucha się przyjemnie. Często pojawiają się różne smyczki („Viva la Vida”, „Yes”), oczywiste gitary („Strawberry Swing”, „Violet Hill”) a nawet organy w „Lost!”. W teorii wypada znakomicie, gorzej niestety w praktyce. Włączając „Viva la Vida or Death and All His Friends”, trudno mi się powstrzymać od ziewania. Wszystkie piosenki latają w jedną melodię, mam wrażenie, że chcieli zrobić koncept album, tworząc 10 piosenek z jednej.
Nie od razu spisałem jednak album na straty. Całkiem lubię „Viva la Vida”. Podoba mi się muzyka, w której skrzypce grają pierwsze skrzypce (masło maślane?), poza tym piosenka ma fajny, wyraźnie zarysowany refren. I to właśnie ona ma to coś, czego brakuje w innych utworach – swoisty pozytywizm, chwytliwość. Zdecydowanie najmocniejszy i najbardziej charakterny utwór. Oprócz tego podoba mi się „Yes”. Rewelacji się nie spodziewajcie. Pociągający ten kawałek jest tylko momentami. Momenty, w których słychać instrumenty smyczkowe są niesamowite. Trzeba przyznać, że mieli pomysł i nawet udało mu się go zrealizować. Głos Chrisa nie zachwyca, ale cóż – ja mam na niego chyba alergię. Swoją uwagę zwraca też nieco mocniejsze, bardziej gitarowe (wciąż jednak zawierające ten przymulony smutek) „Violet Hill”. Szybko się niestety nudzi.
Może ja jestem głupi, ale nie rozumiem tych ‘głębokich’ tekstów Coldplay. Choćbym i do ich dna zanurkował, to ich nie zrozumiem. Może i powiedzcie, co Chris miał na myśli, śpiewając God is in the houses and God is in my head, and all the cemeteries in London I see God come in my garden, but I don’t know what he said, For my heart it wasn’t open Not open (PL: Bóg jest w domu i Bóg jest w mojej głowie, i we wszystkich londyńskich cmentarzach Widzę Boga wchodzącego o mojego ogrodu, ale nie wiem co powiedział Dla jego słów moje serce nie było otwarte nie było otwarte). W taki sposób nie polepszy mojej opinii o krążku. Która, nota bene, najlepsza nie jest…
Po przesłuchaniu albumu „Viva la Vida or Death and All His Friends” stwierdzam, że tymi ‘przyjaciółmi śmierci’ są członkowie zespołu Coldplay. Chcieli nas po prostu zanudzić na śmierć. Sprytnie. Album polecam tylko i wyłącznie fanom kapeli na śmierć właśnie i życie. Każdy inny niech lepiej poświęci czas na coś ciekawszego i po prostu lepszego. Czy sięgnę po inne płyty kapeli? Może i jestem samobójcą – ale tak, sięgnę. Ze dwa razy już przesłuchałem „Mylo Xyloto”. I jeszcze bardziej pragnę usłyszeć piosenek z pierwszych krążków. Mam nadzieję, że kiedyś było lepiej.
Ocena: 3/6
Najlepsze: Viva la Vida, Yes
Najgorsze: Lovers in Japan, Chinese Sleep Chant, Reign of Love
lubie zespol Coldplay ale akurat nie ten album, zdecydowanie lepszy jest Mylo Xyloto www.lista-przebojow.bloog.pl
OdpowiedzUsuńZnam tylko "Viva La Vida", ale "Lost" też brzmi fajnie :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam ten album. Dla mnie wcale nie jest nudny. A głos Chrisa wręcz kocham <3 Ma śliczną barwę
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowy post na The-Rockferry.blog.onet.pl. A w nim recenzja najnowszej płyty P!nk.
Znam niewiele kawałków Coldplay, ale ''Viva la Vida'' jest ok. Może się mylę, ale głos wokalisty jest troszkę podobny do głosu Bono z U2, choć z tego co mi wiadomo panowie się raczej nie lubią... apollo.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuńKojarzę "Viva la Vida" ale prawdę mówiąc nie wersję Coldplay, a... Davida Garretta ;D Ostatnio nakręcił do tego teledysk i pojawi się na jego nowym krążku, polecam. Skoro napisałeś, że w tej piosence najbardziej podobały Ci się fragmenty ze skrzypcami, to całość na skrzypcach może Ci się spodoba bardziej :)
OdpowiedzUsuńJak dla mnie kawał dobrego, charakterystycznego grania :) Bardzo lubię ten zespół.
OdpowiedzUsuńU mnie nowy post, zapraszam.
Prawdę mówiąc nie za bardzo podoba mi się krążek. Mówiąc bardziej dosadnie - nie mam zielonego pojęcia co autorzy chcieli zrobić. Nie wydam $$ na ten album. O nie.
OdpowiedzUsuń