Miło było dla Was pisać...

wtorek, 8 lipca 2014

#LanaDelReyWeek: Born to Die + Paradise

#LanaDelReyWeek czas zacząć! Na pierwszy ogień idzie jej debiut (? w każdym razie to, co każdy uważa za jej debiut) Born to Die oraz jego rozszerzenie - EP-ka Paradise. Obie te płyty już kiedyś oceniałem. BTD za czasów onetowskich, a P tylko na All About Music. Jednakże:
  1. Te recenzje są okropne, wstydzę się ich.
  2. Moje zdanie na temat tych płyt trochę się zmieniło.
Także ten tego... zapraszam do czytania.


Born to Die (2012)

Lana del Rey nagle wypłynęła w 2011 roku. Choć już wcześniej tworzyła straszne klipy składające się z różnych krótkich filmików (Little Girls to chyba najbardziej transparentny przykład), to dopiero ten do Video Games zdobył większą popularność. Później wydała debiutancki (ekhm, ekhm) album, a jej starsze nagrania poznikały z sieci. Choć del Rey zdobyła krążkiem wielką popularność i serca słuchaczy na całym świecie, zraziła też do siebie wiele osób. Zarzucano jej wiele: że jest produktem, że kłamała o swojej przeszłości, że napompowała sobie usta. Ale spuśćmy z tonu. Gdy emocje po urodzonej, by umrzeć opadły, spójrzmy na nią trzeźwym okiem.

A co mi tam - pobawmy się w moją pierwszą track-by-track review. Tak, macie rację - nie chce mi się pisać takiej zwykłej. #sorrynotsorry #tyyyylehashtagów

  1. Born to Die - nie lubię, kiedy najlepsza kompozycja jest na samym początku albumu. Mam wtedy wrażenie, że reszty nie warto poznawać. A tu właśnie tak jest. BTD to wizytówka Lany - piękna, "powoli sunąca" melodia z pięknym wykorzystaniem skrzypiec, całkiem nie najgorszy tekst oraz głęboki, niesamowity wokal. Całość + fenomenalna produkcja = cud miód orzeszki.
  2. Off to the Races - wszyscy plują na ten kawałek, mówiąc, że jest irytujący i nijaki. A ja uważam, że to całkiem udane nagranie. Pierwsze od del Rey, które polubiłem. A w dodatku skoczne i przebojowe, miła odskocznia od melancholijnych utworów.
  3. Blue Jeans - oł dżizas, ile tu klimatu! Chyba najwięcej na całym albumie. Uwielbiam zwrotki, uwielbiam refren, uwielbiam wokale Lany... uwielbiam ten kawałek.
  4. Video Games - piosenka, która przyniosła wokalistce popularność. Depresyjna, ale to bardzo, bardzo depresyjna piosenka. Melancholijna wręcz. Nie jest zła, aczkolwiek po kilkunastu przesłuchaniach zaczyna przynudzać.
  5. Diet Mountain Dew - pozytywny, przyjemny kawałek. Chórek na początku może odstraszyć, ale nie bójcie się, nie jest to zły kawałek. Słucha się go całkiem nieźle.
  6. National Anthem - smyczki <3 I poza tym nimi to średni utwór. Zdecydowanie bardziej podoba mi się demo, które może i brzmi jak nagrywane kalkulatorem (ta jakość...), ale za to jest bardziej dynamiczne i ciekawsze.
  7. Dark Paradise - zaraz po BTD mój faworyt. Zaczyna się bardzo klimatycznie brzmiącymi skrzypcami, później przeradza się w dosyć przebojową, a mimo tego stonowaną kompozycję. Podoba mi się jej tekst (śmierć?) oraz rozbudowany refren.
  8. Radio - całkiem urocza piosenka z bardzo słodkim refrenem. Kiedyś nie lubiłem w ogóle, dziś akceptuję.
  9. Carmen - a tu odwrotna sytuacja: niegdyś uwielbiałem, dziś ledwo wytrzymuję do końca. Zwrotki są naprawdę cudne, depresyjne, ale piękne. Za to refren i mostek... ech, mocno przesadzone i wymuszone. Szkoda.
  10. Million Dollar Man - największe zaskoczenie, które stawiam na równi z ciemnym rajem. Świetnie spisały się tu smyczki, które nadały utworowi tajemniczego, nieco może nawet mrocznego klimatu. No i kocham refren tego nagrania. Kiedy Lana śpiewa one for the money and two for the show, mam ciarki.
  11. Summertime Sadness - jestem chyba jedyną osobą, która lubiła ten kawałek, zanim stał się popularny. I lubię go nadal, choć stacje radiowe mocno mi go obrzydziły. Ładny klip, którego nie rozumiem
  12. This Is What Makes Us Girls - jeszcze słodsze niż radio. Ostateczna wersja jest lepsza od dem, ale i tak czegoś mi w niej brakuje. Next.
  13. Without You - wielbię mostek. Naprawdę, to chyba mój ulubiony fragment całego krążka. Szkoda tylko, że w zwrotkach i refrenie (Hello, hellooooo, ca-can you hear me?) wieje nudą.
  14. Lolita - czyżby najgorsza piosenka Lany ever? Możliwe, tego niby hip hopu, z połamanym rytmem nie idzie wysłuchać w całości, serio potworne.
  15. Lucky Ones - a tu pozytywne zaskoczenie. Najładniejsza, nieco bajkowa kompozycja z deluxe, mogłaby spokojnie zastąpić kilka słabszych momentów z podstawy.

Podsumowanie: Born to Die jest albumem ciekawym, hipnotyzującym, lecz na dłuższą metę nieco męczącym. Szybsze Off to the Races gryzie się z Blue Jeans. Słodkie Radio dziwnie brzmi w kontekście Video Games. Choć po recenzji może tego nie widać, mamy tu naprawdę spory rozrzut klimatu i gatunków, co nie do końca mi się podoba. Ale przesłuchać warto.
Ulubiony singiel: Born to Die
Ukryta perełka: Million Dollar Man
Najgorszy track: Lolita
Najciekawszy cytat: We were two kids, just tryin' to get out, Live on the dark side of the American dream (Without You)
Ostateczna ocena całości: 4+/6

Paradise (2012)

Sukces Born to Die zaskoczył chyba zarówno Lanę, jak i jej wytwórnię. Dlatego nie cackali się i już w tym samym roku otrzymaliśmy reedycję krążka zatytułowaną Born to Die: The Paradise Edition. Pierwsza płyta zawiera wszystkie piosenki opisane powyżej. Natomiast CD2 to 8 (9 w wersji iTunes) nowych tracków, które stanowią nowy rozdział w twórczości wokalistki. Są mostem łączącym grzeczną Lanę z debiutu z niegrzeczną z Ultraviolence. I tak - na BTD była małą dziewczyną, na UV dojrzałą kobietą. A na Paradise przechodzi okres dojrzewania. Czy skusicie się więc na Ride z Laną?


  1. Ride - piosenka, która równie dobrze mogłaby się znaleźć na Born to Die. I stanowiłaby tam mocną konkurencję dla tracka tytułowego. Skrzypce, urocze zwrotki, bardziej przebojowy refren i drapieżny mostek. Lana w wyższych rejestrach brzmi ciekawie.
  2. American - najbardziej retro + vintage kawałek z EP-ki. Przez długi czas znałem jakieś dziwne demo, które nie przypadło mi zbytnio do gustu. Dopiero niedawno poznałem oficjalną wersję. Gitara elektryczna i klimat tego utworu to coś, co zdecydowanie trafiło w mój gust.
  3. Cola - Moja pusia smakuje jak polo kokta. I wszystko jasne. Zadziorny tekst do delikatnej, chwytliwej melodii. I - o dziwo - podoba mi się to.
  4. Body Electric - a to już nie. Choć melodia zagrana na skrzypcach jest piękna, nie podobają mi się wokale del Rey. Ale nadal są lepsze niż w jednym demie.
  5. Blue Velvet - po 2104921894 przesłuchaniu już mi się znudziło. Ale to nadal opus magnum Lany - delikatny podkład, zniewalający wokal. <oczywiście wiem, że to cover>
  6. Gods and Monsters - najmocniejsza i najbardziej dynamiczna pozycja z EP. Wyrywa nas z błogiego nastroju po Blue Velvet. Średnie.
  7. Yayo - jedyny utwór, który bardziej podobał mi się we wczesnej wersji. Była taka delikatna, intymna. Ta jest płaska, wymuszona i nieco sztuczna.
  8. Bel Air - anielska ballada. Kiedy Lana śpiewa refren, to odpływam. Piękne nagranie.
  9. Burning Desire - relaksujący, subtelny track na zakończenie. Lubię bardzo, aczkolwiek Bel Air byłoby dużo lepszym zakończeniem.

Podsumowanie: EP jest albumem dużo lepszym od BTD. Choć w większości są to odrzuty i dema, które kiedyś tam Lana sobie ponagrywała, to jednak całość sprawia wrażenie bardziej przemyślanego i spójnego krążka od poprzedniego. Del Rey poprawiła także swój warsztat wokalny - brzmi nawet lepiej niż na Born to Die. Dobra robota.
Ulubiony singiel: Ride
Ukryta perełka: American
Najgorszy track: Yayo
Najciekawszy cytat: Elvis is my daddy, Marilyn is my mother, Jesus is my bestest friend (Body Electric)
Ostateczna ocena całości: 5/6

8 komentarzy:

  1. "Summertime Sadness - jestem chyba jedyną osobą, która lubiła ten kawałek, zanim stał się popularny." - A nie prawda, bo ja też.

    No cóż, znasz moją opinię na temat twórczości Lany doskonale i wiesz, że co do jej utworów mamy bardzo podobne zdanie. Tylko błagam, nie nazywaj "Born To Die" debiutem bo to krzywdzące dla "Lana Del Ray a.k.a. Lizzy Grant", które jest naprawdę CIEKAWYM (ale czy dobrym?) albumem.

    Pozdrawiam, NAMUZOWANI.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja za Laną nie przepadam, ale Summertime Sadness lubię słuchać. Recenzja ciekawie napisana :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Do Lany przekonałem się dopiero przy okazji EP'ki, ale samo Born To Die również polubiłem: tytułowy kawałek, National Anthem, Summertime Sadness to moi faworyci. Z Twoich nielubianych lubię This Is What Makes Us Girls i Body Electric. Z niecierpliwością czekam na recenzję "Utraviolence", bo urywa dupsko :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Na początku byłam całkowicie na anty w stosunku do Lany, ale odważyłam się sięgnąć po "Born To Die" i "Paradise". Po 2313875487454 przesłuchaniu utwory zaczęły mi się podobać. Niektóre uwielbiam i słucham bez przerwy ("National Anthem", "Radio", "Cola"), innych nie tknę palcem ("Dark Paradise", "Lolita", "Yayo"). Jeśli chodzi o "Ultraviolence" podziewałam się sequela "Born To Die", niestety się rozczarowałam. Czekam na Twoją opinię i pozdrawiam serdecznie. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety nie przepadam za tą artystką. Tylko dwie piosenki podobały mi się w jej wykonaniu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam oba albumy, są ciekawe i mają piękny klimat.
    Z EPki najbardziej podoba mi się American, Cola, Body Electric i jak napisałeś najmocniejszy utwór z krążka Gods & Monsters, natomiast "Born to Die" to same perełki. / www.Music-Rocket.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Zapraszam do przeczytania nowego wydania POUR THE MUSIC.
    www.POUR-THE-MUSIC.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  8. Lana <3 Na początku - piękny lay ;)

    Kiedyś BTD bardziej mi się podobało, ale jak poznałam UV to stwierdziłam, ze ta pierwsza cd to jednak nudna była ;) Nie to co nowa.

    Dwie nowe recenzje na http://The-Rockferry.blog.onet.pl + konkurs

    OdpowiedzUsuń