Miło było dla Was pisać...

poniedziałek, 14 lipca 2014

#LanaDelReyWeek: Lana del Ray

Na koniec #LanaDelReyWeek proponuję Wam recenzję albumu, którego zapewne (poza Szafirą oraz Anią vel Tru-Wilyn) nie znacie. A szkoda, bo nie jest aż tak tragiczny, jak się o nim mówi.

Do Lany del Rey przylgnęła ok. 2 lata temu niezbyt pozytywna łatka - królowa wycieków. Do sieci stale trafiały coraz to nowe jej nagrania. Nie jestem przekonany, czy wokalistka chciałaby, żeby znalazły się w internecie. Niektóre są bowiem naprawdę słabej jakości. Zaczęto układać całe płyty spod znaku "unreleased", na których znajdywało się nawet po kilkadziesiąt piosenek. Poza jednak tymi wszystkimi zagubionymi w przestrzeni piosenkami istnieją również takie, których Elizabeth wcale nie chciała ukrywać. Do tej grupy należy cały album Lana del Ray (tak, tam jest A). Po sukcesie Born to Die chciała go nawet wydać ponownie. Nie udało się, lecz to wcale nie znaczy, że krążek jest słaby.


Dla wszystkich, którzy pokochali Lanę za spokojne, anielskie kompozycje w stylu Born to Die czy Video Games, Lana del Ray może być niezłym szokiem. Płyta w niczym nie przypomina nowszych, bardziej profesjonalnych dokonań wokalistki. Jest nieco rockowo, brudno (ale może to zasługa nie najlepszej produkcji), ale przede wszystkim różnorodnie. Del Rey nie zamyka się w jednym gatunku, ale poszukuje swojego miejsca w muzyce. Efektem tego są zarówno utwory bardzo dobre, jak i niewypały.

Największym minusem prawdziwego debiutu Lany jest wspomniana już produkcja. Jak to się ładnie określa - kartonowa. Brak tu nowych technologii, ingerencji komputerów. Z drugiej jednak strony piosenkom brak także aranżacyjnych szaleństw, nowatorskich muzycznych rozwiązań. Większość z nich to utarte schematy zwrotka-refren, w których (po oswojeniu się z innym obliczem artystki) wielu zaskoczeń nie uświadczymy. Za całość odpowiedzialny jest David Kahne. Choć bez jego pomocy prawdopodobnie dziś nie uświadczylibyśmy wspaniałych Ultraviolence czy Paradise, to stawiam pod znakiem zapytania twierdzenie, że był odpowiednim współpracownikiem dla piosenkarki. Jego kompozycje nie nadają się ani do stacji radiowych, ani tym bardziej nie zyskają miana kultowych.


Album otwiera kompozycja Kill Kill, która już od pierwszych dźwięków przypadła mi do gustu. Łączy w sobie blues i rock. Do gustu przypadły mi dźwięki gitary elektrycznej w tle oraz wokal del Rey. Swoistą kontynuacją tego utworu wydaje mi się być For K (Pt. 2). Część pierwszą tego kawałka również znam, ale jej nie lubię. Jest pusta i nudna. Druga również jest monotonna, ale na pewno nudzić się przy niej nie będziemy. Perkusja (grająca tu pierwsze skrzypce) tworzy swego rodzaju klimat. Dosyć intymny i hipnotyzujący. A skoro już mowa o intymności - posłuchajcie świetnego Yayo. Olejcie wersję z Paradise, nie brzmi ani trochę wiarygodnie. Ta jest natomiast wciągającą, uzależniającą (jak tytułowa kokaina) kompozycją. Ostatnim z moich faworytów jest Mermaid Motel. To najciekawsza i najbardziej nietypowa piosenka na płycie. Śpiewu uświadczymy jedynie w jej refrenie, w zwrotkach Lana mówi i szepcze. Na uwagę zasługuje także interesujący podkład muzyczny.

A jak przedstawiają się pozostałe utwory? Tragedii (głównie) nie ma, aczkolwiek nie jest to to samo, co otrzymujemy od Lany obecnie. Warto posłuchać nieco rockowego Queen of the Gas Station oraz delikatnego, subtelnego Pawn Shop Blues. Są to kawałki ładne, wpadające w ucho, warte uwagi. Reszta już taka różowa nie jest. Mnóstwo tu piosenek banalnych, nieco infantylnych, które w pamięci nie zostają. Prym w tej kategorii wiedzie koszmarnie zaśpiewane Put Me in a Movie (znane także jako Little Girls), lecz jego śladem podążają taneczne Brite Lites oraz zwyczajnie Jump. Bardzo podobają mi się zwrotki w Raise Me Up (Mississippi South), nie mogę jednak znieść jego prostego, nijakiego refrenu.


Lana del Ray nie jest albumem, który zwalił mnie z nóg. Nie sprawił, bym nagle przestał zachwycać się Ultraviolence. Nie przekonał mnie do pre-borntudajowej twórczości wokalistki. Dziś na te piosenki pewnie nawet sama Lana patrzy z lekkim przymrużeniem oka. Dajmy im jednak szansę. Dostarczyły mi mimo wszystko rozrywki na przyzwoitym poziomie i, choć może nie widać tego po powyższym tekście, przypadły mi do gustu. To nieco odmienne oblicze del Rey, jedna z twarzy. Przyznam, że chciałbym na następnej płycie kontynuacji bluesowo-rockowego motywu z Kill Kill bądź For K (Pt. 2).

Ocena: 3+/6
Najlepsze: Kill Kill, Yayo, Mermaid Motel, For K (Pt. 2)
Najgorsze: Put Me in a Movie, Raise Me Up (Mississippi South)

9 komentarzy:

  1. Ta płyta bardziej przypomina "UV" niż "BTD" i chyba dlatego bardzo ją lubię. Ten album nie jest ani dobry, ani zły, on jest ciekawy ;) Niektóre piosenki śmiało mogłyby znaleźć się np. na Paradise lub "UV".

    Dzięki za reklamę na początku.

    Pozdrawiam, Ania vel Tru-Wilyn

    OdpowiedzUsuń
  2. Tego albumu nie znam, ale chyba czas najwyższy nadrobić zaległości. Dzięki Twojej recenzji jestem bardzo ciekawa tego krążka.

    Zapraszam na recenzje My Chemical Romance ,,The Black Parade" // www.Music-Rocket.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze mnie zaskoczyłeś. Utwory z tego albumu to dobre kompozycje, ale ich minusem jest słaba jakość. W "For K Part 2" zakochałam się już po kilku sekundach. Na wyróżnienie zasługują też "Kill Kill", "Queen Of The Gas Station" i "Pawn Shop Blues". Nie podoba mi się "Yayo", "Gramma" albo "Jump". No i jest jeszcze "beka roku", czyli "BRAJT LAJTZ" :D. Wydaje mi się, że Lana powinna odświeżyć stare piosenki, ucieszyłoby to wielu fanów. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Słyszałam o tej płycie, ale jakoś nie mam zamiaru jej przesłuchiwać. Świetna recenzja.

    Zapraszam na nową mudnialową notkę na www.Rebelle-K.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie pamiętam, czy słuchałam, czy nie xD Ileś jej piosenek "unreleased" znam, może to było coś z tego krążka.

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. Niestety Lana Del Rey to nie są moje klimaty. Po wysłuchaniu ,,Video Game'' mam mocną zrazę do tej piosenkarki. Owszem, ładnie śpiewa, ale jej piosenki dla mnie są strasznie nudne, monotonne i przygnębiające. Pewnie jest tak dlatego, bo uwielbiam żywiołowe kawałki, jednak słysząc o tym jaka Lena jest wspaniała oczekiwałam ,,wyciskacza łez'', a tu dopadło mnie rozczarowanie. No cóż, każdy lubi co innego :)
    Zapraszam do siebie na nową notkę i mam jedną prośbę: jeżeli chcesz się zareklamować to spoko, ale proszę nie pod postami tylko w zakładce spam i spokojnie, wejdę. Nie usunęłam tej reklamy ostatniej co wstawiłeś spod notki, ale proszę o to ,bo chcę zachować jakiś porządek, ok?

    OdpowiedzUsuń
  7. nie znam i po przesłuchaniu nie zaluje ze nie znam :P
    u mnie NN www.hot-hit-lista.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Uwielbiam ten album! Przyprawia mnie o uśmiech na twarzy, szczególnie Brite Lites :D Ma kilka perełek, zdecydowanie.
    Świetna recenzja! :)



    Serdecznie zapraszam na nowy post na MUZYCZNE-OPINIE.blogspot.com
    A w nim moja muzyczna historia!

    Pozdrawiam, Asia!

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie miałam pojęcia o istnieniu tego albumu... A szkoda! Postaram się go jak najszybciej przesłuchać.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń