Miło było dla Was pisać...

niedziela, 28 września 2014

Co tam w świecie metalu klimatycznego piszczy?


Choć uwielbiam metal - a już szczególnie symfoniczny czy też gotycki - w tym roku nieco go zaniedbałem. Owszem, wciąż zasłuchuję się w cudownym albumie Epiki, powracam nieraz do wybranych kawałków Delain, a Within Temptation... no ich już raczej metalem nazwać nie można. Dlatego też postanowiłem tegoroczny metal klimatyczny (czyli folk/symphonic/power) nadrobić. Zapoznałem się z 10 płytami, z których kilka absolutnie mnie zachwyciło, kilka odłożyłem zaraz po napisaniu recenzji, a kilka... mówiąc delikatnie, nie przypadło mi do gustu. Zapraszam do czytania. BTW. dwa pierwsze krążki opisałem nieco dłużej niż pozostałe. Nie było to celowe działanie, ale skoro już wyszło, to raczej usuwać nie będę.



Tytuł: Sacrificium
Wykonawca: Xandria
Single: Dreamkeeper, Nightfall
Gatunek: metal symfoniczny z lekkimi wpływami power metalu
Na ogromny plus: Sacrificium, The Undiscovered Land, Temple of Hate, Sweet Atonement
Na minus: Dreamkeeper 
Proponowana ocena: 5+/6

Zespół Xandria od początku kariery nie miał szczęścia. Ich pierwsze płyty, które znam pobieżnie (ale raczej nie zachęciły mnie do częstego powracania), to gothic metal spod znaku "niższa klasa średnia". Znacznie lepiej na ich tle wypada Neverworld's End. Co prawda jak niemal każdy obecnie krążek z gatunku metal symfoniczny był to album (zbyt) bardzo podobny do Nightwish, to jednak dobrze się go słuchało. Na Sacrificium ich inspiracje wciąż są słyszalne, aczkolwiek już nie na tak wielką skalę. Zaryzykowałbym także stwierdzenie, że to najlepsza płyta kapeli.

Sacrificium to pierwszy longplay z nową wokalistką, Dianne van Giersbergen. Ale spokojnie, śpiewa bardzo podobnie do poprzedniej, więc niewtajemniczeni mogą się nawet nie zorientować, że zaszły jakieś zmiany. Podobnie jak Neverworld's End album łączy metal symfoniczny z elementami power metalu. Niby wszystko ładnie, pięknie - ale to wszystko już było. Pod tym względem Xandria nie zaprezentowała nam nic nowego, przełomowego czy szczególnie odkrywczego. To jednak jedyny minus. Bo jeśli mało oryginalny materiał ma być tak znakomity, to nie mam pytań. Świetnymi melodiami, wciągającymi motywami i rozwiązaniami grupa sypie tu jak z rękawa. Posłuchajcie podniosłego, chóralnego singla Nightfall, uwodzicielskiego Little Red Relish, utworów charakteryzujących się nieco folkowym brzmieniem (Until the End, boskie Temple of Hate) czy w końcu niezwykłych ballad (z rozbudowanym, wielkim The Undiscovered Land na czele) - odpłyniecie.

Prawdziwą wisienką na torcie jest tu utwór tytułowy. Patetyczny, podniosły, poważny... potężny, niepowtarzalny, wgniatający w fotel. Chórami, orkiestracją, zmianami nastroju, nawet początkową przemową. Niebezpiecznym, niekonwencjonalnym - ale i znakomitym! - pomysłem było umieszczenie go na samym początku. Natomiast na drugim biegunie mamy dosyć infantylny singiel Dreamkeeper. Ogólnie jednak jest to krążek fenomenalny. Celujący w TOP3 tegorocznego "około-metalowo-symfonicznego" podwórka, zaraz pod doskonałą Epiką oraz wyśmienitym Tuomasem Holopainenem.


Tytuł: Argia
Wykonawca: Diabulus in Musica
Single: Inner Force
Gatunek: metal symfoniczny, gothic metal
Na plus: wszystko to, co ma nieangielski tytuł
Na minus: brak rażących
Proponowana ocena: 5+/6

W tym roku już wiele płyt mnie zaskakiwało. Niektóre pozytywnie (wyżej opisana Xandria, niżej opisane Eluveitie), inne negatywnie (wszystkie z końca wpisu). Jednak dopiero gdy sięgnąłem po Argię, doznałem szoku. Jakim cudem nie zwróciłem na Diabulus in Musica wcześniej uwagi?! Nowym albumem grupa pokazała bowiem starszym wyjadaczom, że powinni mieć się na baczności, bo oto rośnie im pretendent do przejęcia tronu metalu symfonicznego. Nie mówię oczywiście o najbliżej przyszłości, ale kto wie, czy za 10-15 lat to właśnie Hiszpanie nie będą rozdawać kart.

Choć przed Argią zespół przeżywał spory kryzys (aż trójka członków opuściła grupę), udało im się podnieść i umocnić więzy. Nowa płyta kontynuuje myśl poprzedniej. Utwory metalowe, ostre mieszają się z bardziej klasycznymi. Jednak wszystko jest tu na jeszcze wyższym poziomie. Co przede wszystkim mnie tu zachwyciło, to fakt, że od każdego utworu bije wręcz: "świeżość, kreatywność, pomysłowość". Płyta nie podąża utartymi szlakami, momentami przypomina lekko twórczość Epiki (agresywna perkusja + podniosłe, monumentalne chóry), ale Diabulus in Musica wciąż prezentują nam swój styl, własne brzmienie. Jeśli natomiast chodzi o same kompozycje, to na najwięcej uwagi zasługują utwory o... nieangielskich tytułach. Nie wiem, czy to było zamierzone działanie, ale to właśnie one są najbardziej twórcze, nietypowe i zachwycające. Posłuchajcie chóralnego, podniosłego Et Resurrexit (Libera Me), delikatnego Maitagarri z fletem i skrzypcami w tle, a także świetnych Mechanical Ethos czy Sed Diabolus. Zachwycą Was. Z utworów angielskich natomiast naprzód wysuwają się przepiękne Encounter At Chronos' Maze oraz Eternal Breeze niczym wyjęte z jakiegoś soundtracku.

Raduje się serce, raduje się dusza, że wciąż powstają takie albumy. I choć Diabulus in Musica nie jest jeszcze tak znaną grupą, myślę, że to właśnie oni definiują brzmienie metalu symfonicznego w XXI wieku. Zaraz obok niepowtarzalnych Epiki oraz Nightwisha oczywiście. Fantastyczna robota.


Tytuł: A War of Our Own
Wykonawca: Stream of Passion
Single: The Curse, A War of Our Own
Gatunek: metal symfoniczny, metal progresywny
Na plus: The Curse, For You, Delirio
Na minus: Burning Star
Proponowana ocena: 5/6

Hmm, zatraciłem się w wychwalaniu ww. albumów, a przecież nie tylko tam dzieją się ciekawe rzeczy. A jeśli o intrygujące, nietypowe brzmienie chodzi, to Stream of Passion zostawia konkurencję daleko w tyle. Dlaczego? Można znaleźć dużo grup grających symphonic/gothic, tych od metalu progresywnego również nie brak. A takich łączących wszystkie te gatunki? Już nie tak łatwo. A właśnie to robi grupa na albumie A War of Our Own. Na płycie - oprócz rzeczy oczywistych typu klimat, tajemnicza aura, refleksyjne teksty - wielki nacisk położono na rozbudowane partie instrumentalne, co jest cechą typową dla krążków progresywnych. Od gitary więcej tu jednak klawiszy oraz wiolonczeli, na której gra (a przy okazji też dobrze śpiewa) Marcela Bovio. Dla niektórych minusem może być fakt, że utwory nie wpadają łatwo w ucho. Nieraz w obrębie jednego kapela wprowadza wiele urozmaiceń - więcej gitar, nagle spowolnienie, później znów mocniejszy fragment. Trzeba posłuchać ich naprawdę dużo razy, żeby wreszcie słuchacza urzekły. Zapewniam jednak - nie jest to czas stracony. A kiedy już odpowiednio poczujemy atmosferę kawałków Stream of Passion, długo się od nich nie uwolnimy. Utwory na plus lub minus? Oczywiście, mam tu swoich faworytów, a także kawałki, które lubię mniej, ale nie będę się tu nad nimi rozwodzić. Albo bowiem słuchasz całości, albo w ogóle.



Tytuł: Origins
Wykonawca: Eluveitie
SingleKing, The Call of the Mountains
Gatunek: folk metal, melodic death metal
Na plus: single + Sucellos, Celtos, The Nameless
Na minus: Vianna, Virunus
Proponowana ocena: 5/6

Pierwszą styczność z muzyką Eluveitie miałem kilka miesięcy temu. Wówczas jednak kompletnie mnie do siebie nie przekonali. Ich muzyka wydała mi się chaotyczna, nieprzemyślana, a w ich utworach dominowała kakofonia. Tak samo pomyślałbym pewnie wówczas o Origins. Twórczość zespołu jednak odłożyłem i powróciłem do niej dopiero niedawno. I - nie wiem kompletnie, jak to się stało - polubiłem ją. Teoretycznie nowy album nie jest niczym nowym - to wciąż folk metal, czasem bardziej folkowy (Celtos), czasem bardziej metalowy (The Nameless, From Darkness). Nie ma tu może tak mocno rozbudowanych fragmentów z samymi instrumentami ludowymi jak np. na debiucie czy też nie ma tyle death metalu co na Slanii, ale całości słucha się wyśmienicie. Krążek jest różnorodny, następują liczne zmiany tempa, klimatu, nastroju. Ważne okazują się także wplecione tu cztery intra stanowiące swoistą klamrę kompozycyjną. Mocne punkty? Przede wszystkim wspaniały singiel King, ultra-chwytliwe The Call of the Mountains oraz nieco bardziej tajemnicze Sucellos. Sięgnijcie jednak po całość, bo każdy kawałek (poza może monotonnymi i schematycznymi Vianna oraz Virunus) zasługuje na uwagę. Świetna robota.



Tytuł: Beatrice
Wykonawca: Wishmasters
Single: -
Gatunek: metal symfoniczny
Na plus: The Truth, Intro, Last Breath
Na minus: Voice of Conscience
Proponowana ocena: 4/6

Nie jestem wielkim fanem tzw. cover bandów. Oczywiście, dla fanów usłyszenie kompozycji idoli w zupełnie nowym wykonanie może być intrygujące. Ja jednak (jako wielbiciel Nightwish) wolę coverów nie słuchać. Niemożliwym jest oddanie tej magii. Wishmasters również się to nie udało, choć ich przeróbki do najgorszych nie należały. Całe szczęście na debiutanckim krążku postawili na autorskie utwory. Nie należące do szczególnie oryginalnych czy przełomowych, ale za to jakże dojrzałych! Wpływy innych grup z gatunku metal symfoniczny są nadal słyszalne, aczkolwiek Czesi zgrabnie połączyli to z własnym stylem. A trzeba przyznać, że umiejętności im nie brak. Najlepiej słychać to na przykładzie instrumentalnej, rozbudowanej kompozycji The Truth. A wokalne? Choć głównie udziela się kobieta, mnie bardziej do gustu przypadł męski głos pięknie uzupełniający utwory takie jak niezwykle klimatyczne, trzymające w napięciu Intro, cięższe Murder czy w końcu Suspicion. Razem z posiadającym świetny finał Last Breath jest to moja czołówka Beatrice. Reszta wypada znacząco słabiej, niemniej jak na debiut to udany longplay. Mam więc nadzieję, że Wishmasters staną się rozpoznawalną w całej Europie grupą. Zasługują na to.



Tytuł: Pariah's Child
Wykonawca: Sonata Arctica
Single: The Wolves Die Young, Cloud Factory, Love
Gatunek: power metal
Na plus: Larger than Life; What Did You Do in War, Dad?; Blood
Na minus: Take One Breath, Love
Proponowana ocena: 4/6

Jestem wielkim wielbicielem wokalu Tony Kakko. Znam tego wokalistę głównie z gościnnych występów, m.in. u boku Tuomasa Holopainena czy Apocalyptiki. Zachwycał. Tak najkrócej można opisać jego udział, po prostu śpiewał i robił to mistrzowsko. Nigdy jednak nie byłem zainteresowany jego zespołem Sonata Arctica. Wydawał mi się lekki, skoczny, ale i nieco przesłodzony. I w sumie takimi samymi słowami można opisać płytę Pariah's Child. Jest dynamiczna, radosna, a i ten lukier da się znieść, bo (poza żywiołowym The Wolves Die Young oraz ckliwym Love) dawkują go nam z umiarem. I jest git. Na tupaniu nóżką, nuceniu kolejnych kawałków, a nieraz nawet śmianiu się (posłuchajcie końcówki X Marks the Spot, zrozumiecie) 50 minut z longplayem mija zaskakująco szybko. Czasem jednak Sonata Arctica zmierza w nieco innym kierunku. Tak jest we wzruszającym What Did You Do in War, Dad?, ostrzejszym Blood oraz najbardziej na płycie rozbudowanym Larger than Life (w którym usłyszymy nawet harfę!). Te trzy kawałki to zdecydowanie najmocniejsze punkty płyty. Jeśli chodzi o resztę, to bywa różnie. Raz klawisze wywołają uśmiech, innym razem keytar wywoła grymas. Podsumowując jednak ten nieco chaotyczny wywód, Pariah's Child to album lekki, przyjemny, na luzie. Nawet ktoś nie słuchający na co dzień metalu może spokojnie po niego sięgnąć.



Tytuł: Sunset on the Golden Age
Wykonawca: Alestorm
Single: Drink
Gatunek: power metal, folk metal
Na plus: Magnetic North, Hangover - znany motyw, zabawny cover
Na duży minus: Wooden Leg!
Proponowana ocena: 3/6

Macie czasem ochotę na trochę śmiechu, niezobowiązującej rozrywki, a wszystkie głupawe komedie wychodzą Wam bokiem? W takim razie koniecznie sięgnijcie po któryś z albumów Alestorm. Grupa nigdy nie próbowała nagrywać ambitnej muzyki. Ich utwory mają łatwo wpadać w ucho, a jednocześnie nie trzeba się nad nimi długo rozwodzić. Łączą w sobie power metal z folk metalem i... nieco pijackim wokalem. Jajcarskie są również teksty, nieraz opowiadające o niezwykłej mocy napojów odurzających (tytuł singla mówi wszystko), częściej jednak to prześmiewcze historie o piratach (Wooden Leg!, Walk the Plank). Mimo wszystko na dłuższą metę albumu słucha się dosyć ciężko. Piosenki często są do siebie podobne. I o ile te z początku jeszcze dają radę, tak te dalsze już niekoniecznie. Ponadto nieco oderwany od rzeczywistości wydaje się utwór tytułowy, poważniejszy, ale i przez to kompletnie niepasujący do reszty płyty. Ale koniec narzekania - jakieś mocne punkty? Przebojowe kawałki w postaci Walk the Plank oraz Drink, nieco folkowy, ciekawszy utwór Magnetic North, a także kompletne zaskoczenie w postaci piosenki Hangover. Na pewno zainteresuje Was fakt, że to cover... Taio Cruza. I to chyba najdobitniej pokazuje, jak wielki dystans do siebie i swojej twórczości mają panowie.



Tytuł: Magic Forest
Wykonawca: Amberian Dawn
Single: Magic Forest
Gatunek: lekkie, skoczne power/symphonic
Na plus: Memorial, Green-Eyed
Na minus: Dance of Life, Agonizing Night, Warning
Proponowana ocena: 3-/6

A tu już taki pobłażliwy nie będę. Amberian Dawn nigdy nie tworzyli szczególnie wybitnej muzyki. Niby to wciąż metal symfoniczny, ale do czołowych grup gatunku im niezwykle daleko. A i jako ich naśladowca nie wypadają szczególnie rewolucyjnie. Poprawcie mnie, może się mylę. Wcześniejsze albumy znam pobieżnie, lecz Magic Forest naprawdę nie pozwala mi myśleć inaczej. W teorii płyta jest lekka - mamy na niej żywiołowe, dynamiczne kawałki do poskakania, wyszalenia się. Na całość wystarczy sobie poświęcić niecałe 40 minut. I... chyba właśnie to mnie w tym krążku wykończyło. Wszystko tu zlewa się ze sobą, brzmi bardzo do siebie podobnie. Nawet jeśli jakiś kawałek wpadnie w ucho, to zaraz z niego wylatuje. Przy pierwszym czy drugim przesłuchaniu fakt ten jeszcze jakoś bardzo nie razi, lecz już dalej staje się niezwykle męczący. O pierwszej połowie longplaya wypowiadać się nie będę, bo szkoda czasu, za to warto na chwilę zatrzymać się przy dwóch utworach z drugiej. Przede wszystkim Memorial, w którym oprócz wokalistki Päivi Virkkunen pojawia się męski tenor. Dobrym utworem jest także symfoniczna, klimatyczna ballada Green-Eyed. Tych dwóch piosenek posłuchajcie. Resztę podzielić można na kompozycje znośne, nieznośne oraz takie, które mimo gitar i perkusji, sprawdziłyby się na wiejskich dyskotekach (zobaczcie sam tytuł: Dance of Life). Nie warto zawracać sobie Magic Forestem głowy.



Tytuł: Angels of the Apocalypse
Wykonawca: Timo Tolkki's Avalon
SingleDesign the Century
Gatunek: metal symfoniczny, power metal
Na plus: High Above of Me
Na minus: The Paradise Lost, Stargate Atlantis, Rise of the 4th Reich, Neon Sirens
Proponowana ocena: 2/6

Timo Tolkki jest muzykiem wielkim. Należał niegdyś do wielkiego fińskiego zespołu tworzącego power metal - Stratovarius. Dalej współtworzył kilka mniejszych grup, wydał solowe albumy. To wszystko trzymało się kupy i nigdy nie schodziło poniżej pewnego poziomu. Aż do teraz. Projekt Timo Tolkki's Avalon to pomyłka. Muzyk postanowił stworzyć muzyczną trylogię, z której w ubiegłym roku wydał część ostatnią, a w tym środkową. Poprzedni krążek świetny nie jest, ale da się go bezboleśnie przesłuchać. Czego nie można niestety powiedzieć o Angels of the Apocalypse. Właściwie przy każdym utworze widać brak pomysłu, zmęczenie materiału. Wszystko jest tu wymuszone, bez energii. Nie ma ładnych melodii czy też oryginalnych rozwiązań. Zawodzą także zaproszeni goście - od koszmarnych popisów Fabio Lione, przez nijaką (co jest naprawdę dziwne, w końcu to cudowna wokalistka) Floor Jansen, aż do bezbarwnej Caterina Nix. Kolejny minus - nagrywanie płyty według schematu "przeciętny album symfoniczno-metalowy". Mamy więc: kilka podobnych do siebie, nic niewnoszących kawałków o szybkim tempie, jedną balladę (High Above of Me, czyli jedyny sensowny track, ale to raczej dzięki wspaniałej Simone Simons) oraz jednego kolosa, który tak naprawdę składa się z kilku krótkich piosenek ani trochę ze sobą niewspółgrających. Urozmaicenia? Widzę dwa - chybione, a capella intro oraz instrumentalne outro. Oj, słabo, bardzo słabo.


Tytuł: Hope Dies Last
Wykonawca: Taleteller
SingleHope Dies Last
Gatunek: podobno metal symfoniczny
Na plus: w ostateczności Once Upon a Time
Karygodny minus rzutujący na całość: WOKAL
Proponowana ocena: 2/6

A na ten wybryk natury poświęcę tylko kilka zdań. Taleteller to początkująca (bardzo początkująca) węgierska grupa, na którą trafiłem przypadkiem. Kiedy sięgałem po ich muzykę, myślałem: "chyba tragedii nie będzie". Pomyliłem się. O ile koślawe aranżacje i niewykorzystany potencjał instrumentów można jeszcze jakoś wybaczyć, w końcu to ich debiut, tak wokalu zdzierżyć się nie da. Fałsz na fałszu, okropna barwa, wołające o pomstę wokalizy. I taka osoba została wokalistką? A co najgorsze jej głos jest tu wyeksponowany i właściwie nie sposób przesłuchać piosenki bez zwracania na niego uwagi. Jeśli chodzi o same utwory, to nie słuchajcie żadnego, a jeśli musicie, to balladę Once Upon a Time można zdzierżyć. Od reszty trzymać się z daleka. Koszmar!


Edit: jeśli recki w ogóle przeczytaliście, na pewno rzuciły Wam się w oczy bardzo liczne porównania do Nightwish oraz Epiki. To nie jest tak, że słucham tylko tych zespołów, oprócz nich cenię chociażby nowe Delain, stare Within Temptation, Wintersun, solową Tarję, After Forever wraz z ReVamp, szanuję także Haggard. Jednak to właśnie Nw/E są dla mnie mistrzami gatunku, a jak rywalizować, to z najlepszymi.

13 komentarzy:

  1. Raczej nie słucham takiej muzyki, ale gratuluję świetnie przygotowanego wpisu. ;)
    songnevergrewold.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny post, ja też uwielbiam metal symfoniczny! :) Xandrię bardziej polubiłam dopiero za sprawą Neverworld's End, a Sacrificium też bardzo mi się podoba.

    Diabulus in Musica poznałam dopiero niedawno, za sprawą piosenki Inner Force - też polubiłam :) Whishmasters i Stream of Passion (jeszcze) nie znam, ale słyszałam dużo dobrego o wokalu Marceli Bovio.

    Eluveitie lubię od dawna, sama napisałam o nich dużo dobrego ;)

    Jeśli chodzi o Amberian Dawn, ich pierwszą płytę od razu polubiłam i nadal bardzo lubię (częściowo dzięki wokalowi Heidi). Na kolejnych płytach nie było już tak ciekawie, trochę wiało nudą i powtarzaniem się. Po zmianie wokalistki jeszcze straclili dla mnie na atrakcyjności, a moim zdaniem, zapowiadali się nieźle.

    Wokal Floor brzmi rzeczywiście nijako w utworze Timo Tolkki's Avalon :/ Zbyt... grzecznie? ;)

    Ja w tym roku oprócz słuchania NW, Epiki, After Forever, ReVamp itd., zapoznaję się też między innymi z wokalem Sarah Jezebel Deva oraz zespołami Arven i Edenbridge :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To raczej nie moja bajka, ale fajnie się czytało recenzje. Wpis ci się udał ;).

    OdpowiedzUsuń
  4. O boże - zdziwi Cię jeśli powiem, że znam... nic? :D

    Część kojarzę z Twojego lasta, ale to tylko nazwy zespołów. Wciąż takie dźwięki w dużych ilościach nie są na moje uszy ;c

    PS: Pani z Eluveitie jest całkiem ładna ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety muszę pozostawić krótki komentarz pod wpisem, bo nie znam żadnego z zespołów. :( Dlatego nawet nie wiem co powiedzieć, prócz tego, że wpis jest oczywiście świetny. :)
    http://zyciejestmuzykaaa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Podzielam zdanie kolegów wyżej. Metal nie jest muzyką, którą lubię słuchać.

    OdpowiedzUsuń
  7. Fajna recenzja jak zawsze tylko ze ta muzyka nie jest tą co słucham codziennie.

    OdpowiedzUsuń
  8. kompletnie nie moje klimaty
    u mnie NN polecam hot-hit-lista.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie lubię takiej muzyki. Jedynie (nowe) NW, (stare) Within i Evanescence z dwóch pierwszych cd wytrzymam, ale to nie metal.

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo ciekawy wpis. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się Xandria, chociaż Alestorm również pozostawił po sobie dobre wrażenie :) Zapraszam do siebie: http://www.donnazoe.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  11. Sporo tego. Szczerze mówiąc, kompletnie nie kojarzę żadnej z tych płyt :/

    U mnie recenzja albumu Royal Blood i mały konkurs, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Jeśli chodzi o Arven to do ich poznania zachęcił mnie utwór Music of Light, a w przypadku Edenbridge jest to płyta The Bonding z tamtego roku, polecam np. utwór Mystic River :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Świetna robota

    OdpowiedzUsuń