Tytuł: Glitter
Wykonawca: Mariah Carey
Gatunek: pop, r&b, funk, hip hopSingle: Loverboy, Never Too Far, Don’t Stop (Funkin’ 4 Jamaica), Reflections (Care Enough)
Filmu nie widziałem. Po co tracić czas.
Jednak straciłem go więcej na trzykrotne przesłuchanie soundtracku do
niego. „Glitter”. Już sam tytuł mnie odpycha (dla niezorientowanych
glitter = błyszczeć). Nadal nie mogę uwierzyć,że za te piosenki
odpowiedzialna jest Mariah Carey. Przecież uważałem ją za taką dobrą
artystkę! Nawet „Emotions”jestem w stanie strawić. A „Glitter”?! Taką
płytę wstanie byłbym nagrać jedynie jeśli powiedzieliby mi: ‚nagraj, a
drzwi do kariery stoją przed tobą otworem’. Mariah tego nie
potrzebowała. No, ale film opowiada o dziewczynie, która chce być
sławna. Gra ją (jak nietrudno się domyśleć) Mariah. Płyta /soundtrack
różni się od muzyki prezentowanej przez wokalistkę wcześniej. Płyty
takie jak „Daydream” czy „Music Box” pełne były spokojnych, delikatnych
numerów. Utrzymanych na wysokim poziomie, warto dodać. Tu panuje
kiczowaty pop, funk, hip hop (wprowadzany przez gości) i gdzieś tam się
przewija, niezauważone r&b. Ballady też się pojawiają. Nie
spodziewajcie się jednak rewelacji. Nawet takie słabe, spokojne piosenki
jak „It’s a Wrap” („Memoirs of an Imperfect Angel”) czy „Till the End
of Time” („Emotions”) są lepsze od ‚glitterowych’ ballad. „Lead the Way”
i „Twister” są strasznie nijakie, bez polotu. Nie spodziewałem się, że
będę zmuszony dać do najlepszych raczej przeciętne ballady „Reflections
(Care Enough)” i „Never Too Far”. W pierwszej podoba mi się tekst. Don’t you even care Just the slightest little bit for me Cause I reallyneed to feel you cared
(PL: Czy to w ogóle się nie troszczysz? Nawet w najmniejszym stopniu?
Bo naprawdę potrzebuję czuć, że się troszczysz). „Never Too Far”
natomiast ukazuje siłę głosu Marii. Jednak to jest jej jedyny plus, bo
sama piosenka jest bardzo przeciętna. Aż nie chce mi się wierzyć, że You’re never too far (PL:
Nigdy nie jesteś za daleko) filmowa postać śpiewa do zmarłego, byłego
chłopaka / producenta. Sprawa z tanecznymi utworami ma się gorzej, dużo
gorzej. Podziwiam jednak Marię za zaproszenie tylu gości. W „Loverboy”
śpiewa Cameo (?). W remixie tego kawałka (który jest zdecydowanie
fajniejszy, ale mimo tego mi się nie podoba) rapują Da Brat i Ludacris.
Przyćmili Marię. Oni, bardzo żywi i dynamiczni kontra drętwa, nudna
Mariah = 1:0. W „If We” pojawiają się Ja Rule oraz Nate Dogg. Tym razem
to oni odpowiedzialni są za porażkę. W piosence „Don’t Stop (Funkin’ 4
Jamaica)” pojawia się Mystikal. Swoją drogą – biedna Jamajka. Mystikal
rapował także w piosence „Did I Do That?” z płyty „Rainbow”. „Want You”
to featuring z Eric Benét, w trwającym prawie 7 minut, usypiającym „Last
Night a DJ Saved My Life” słyszymy kolejno Busta Rhymes, Fabolous i DJ
Clue. Najlepszy jest ten ostatni. Jego partie ograniczają się do
krzyczenia co jakiś czas ‚DJ Clue!’. Znam już pozostałe płyty
wokalistki, ale ta jest zdecydowanie najgorsza.
Ocena:
Najlepsze: Never Too Far, Reflections (Care Enough)
Najgorsze: cała reszta
Tytuł: F.A.M.E.Wykonawca: Chris BrownGatunek: pop, hip hop, r&bSingle: Yeah 3x, Look at Me Now, Beautiful People, Next 2 You
Chris Brown od zawsze jest mi obojętny. Nie stracił w moich oczach za
pobicie Rihanny. Postanowiłem jednak ocenić jego płyty. Na pierwszy
ogień idzie jego ostatnie „dzieło” zatytułowane „F.A.M.E.” czyli po
polsku „sława”. Myślałem, że płyta utrzymana będzie w dance popowym
klimacie, na imprezę. Znałem „Yeah 3x” i „Beautiful People”, więc chyba
mogłem tak pomyśleć, nie? Tutaj mnie jednak Chris zaskoczył. Wokalista
wcale nie postawił na względnie dobrą zabawę i nie odciął się do końca
od r&b. Jest tu nawet kilka ballad. Wolałbym jednak nawet house czy
techno w jego wykonaniu. Takie ballady jak „No Bullshit” (nie
przypuszczałbym, że piosenka o takim tytule będzie spokojna) czy „All
Back” są wręcz straszne. Artysta (mogę go tak nazywać?) nie ma głosu do
subtelnych, delikatnych numerów, melodie też są raczej przeciętne. Ale i
tak największe zdziwienie wywołały u mnie spokojne piosenki „Wet the
Bed” i „Next 2 You”. Pierwsza wykonywana jest razem z Ludacrisem. Po
przesłuchaniu jej zaczynam doceniać utwory Honey czy Seleny Gomez z
„When the Sun Goes Down”. Z kim piosenkarz wykonuje „Next 2 You” –
wszyscy już to wiemy. Z zakałą muzyki, obecną ‚ikoną’ głupiutkiej, teen
popowej muzyki – Justinem Bieberem. Z początku nie chciałem dać tego
kawałka do najgorszych. Z czasem zaczynam jednak rozróżniać partie
Justinka i już tak dobrze nie jest. Zdecydowanie za dużo tu ballad.
Wymienić jeszcze jakieś? „Up 2 You”, „Should’ve Kissed You” i „She Ain’t
You” są prawie równie kiepskie. Trochę lepiej sprawa ma się z tymi
szybszymi, bardziej imprezowymi numerami. Nie spodziewajcie się jednak
rewelacji. Może znacie „Yeah 3x”. Jest to jeden z tych numerów, na które
reaguję alergicznie. Często puszczali go w radiu. Nie podoba mi się
także zamykające tracklistę „Beautiful People”. Utwór wyprodukowany jest
przez Benny Benassi. Koleś specjalizuje się w kiepskiej muzyce
imprezowej. Nie inne jest „Beautiful People”. Spośród 13 piosenek
spodobała mi się dokładnie jedna – „Look at Me Now”. Jednak niepotrzebna
była w niej obecność Chrisa, ani trochę. Busta Rhymes sam świetnie by
sobie poradził. Rapuje tak szybko, że nie wiem jak mógł się nie pomylić.
Nie opłaca się jednak kupować płyty dla jednej dobrej piosenki.
Ocena:
Najlepsze: Look at Me NowNajgorsze: Next 2 You, Wet the Bed, Beautiful People, No Bullshit
Tytuł: A Thousand SunsWykonawca: Linkin ParkGatunek: soft rock, electronicSingle: The Catalyst, Waiting for the End, Burning in the Skies, Iridescent
Wiecie co? Linkin Park przez
pewien czas byli jednym z moich ulubionych zespołów. Lubiłem ich muzykę,
chociaż na co dzień słucham zupełnie innej muzyki. Ich debiut („Hybrid
Theory”) spodoba się każdemu. To także jeden z plusów. Szkoda, że teraz
nie będę mieć o nich podobnego zdania. Bo po zapoznaniu się z „A
Thousand Suns” na pewno nie mogę powiedzieć o sobie „fan Linkin Park”.
Ta płyta jest okropna. Zbyt nudna, monotonna jak dla mnie. Sporo tu
spokojnych kawałków. Ok, lubię ballady. Te w wykonaniu Amy Lee, Marii
Carey czy Christiny Aguilery wbijają w fotel. Te tutaj są straszne.
Jedynie akustyczną perełkę „The Messenger” (brak elektroniki!) mogę
zaliczyć do tych udanych, delikatnych numerów. Pozostałe mi się nie
podobają. Takie piosenki jak „Robot Boy”, „Burning in the Skies” czy
„Iridescent” są moim zdaniem okropne. Mojego zdania o krążku nie
polepszają intra. Już liczę ile ich jest. 1,2,3… 6! „Fallout” i „Wisdom,
Justice and Love” mają w sobie naprawdę dużo elektroniki, „The Requiem”
i „The Radiance” są praktycznie takie same, ale i tak najgorszym intrem
jest „Jornada del Muerto”. Nic się w nim nie dzieje. Tylko powtarzane
cały czas zdanie Lift me up, Let me go
(PL: Wznieś mnie, Pozwól mi odejść) w różnych językach. Taki sam
fragment tekstu pojawia się też w singlowym „The Catalyst”. A skoro już
jesteśmy przy tej piosence. Pierwsza minuta i 30 sekund są nieziemskie.
Wręcz uwielbiam fragment gdy Chester zaczyna śpiewać. Ale dalej… Czy ja
dobrze słyszę? Techno? Gdyby nie ta melodia, która z czasem staje się
coraz bardziej wyrazista, „The Catalyst” mogłoby być super piosenką.
Najlepszą piosenką na płycie jest „Blackout”. Jedyna tak wykrzyczana, szalona
właśnie piosenka. Wydaję mi się, że za jej sprawą przeniosłem się na
chwilę do „Hybrid Theory”. Jednak druga część piosenki zupełnie mi się
nie podoba. Lubię także dwa bardzo rapowane utwory „Wretches and Kings” i
„When They Come for Me”. Teksty może i są na wysokim poziomie, ale
nawet najlepszy tekst można zniszczyć kiepską muzyką. I to właśnie mamy
tutaj. Kiepską muzykę. Płyta jest nudna i przewidywalna. Rock to to nie
jest, co najwyżej jego bardzo, bardzo lekkie wydanie. Dziękuję jednak
Linkinom za nagranie „A Thousand Suns”. Już wiem do czego zasypiać.
Ocena: 
Najlepsze: Blackout, Wretches and Kings, When They Come for MeNajgorsze: Wisdom, Justice, and Love; Fallout; Iridescent; Robot Boy; Jornada del Muerto
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz