Miło było dla Was pisać...

czwartek, 26 stycznia 2012

"HardBeat" MaRina & "Loud" Rihanna


Tytuł
: Hardbeat
Wykonawca: Marina
Gatunek: pop, dancepop, electro
Single: Electric Bass, Lie More Już wielokrotnie słyszeliśmy od Mariny: ‚wydam swoją płytę’. Na słowach się kończyło. Wydała trzy single: „Glam Pop”, „Pepper Mint” i „Wenus Mars” (ft. Mrozu). Wielkiego sukcesu jednak nie odniosła. Teraz wreszcie jej się udało. Rezultaty możemy podziwiać. Muszę przyznać, że się nie rozczarowałem. Spodziewałem się takiej masakry. Pierwszy singiel („Electric Bass”) z początku kompletnie mi się nie podobał. Na tle pozostałych numerów zawartych na „Hardbeat”, ten wypada wręcz genialnie. Ma fajną, elektryczną melodię. Do radia pasuje idealnie. W klubach też możemy się do tego pobawić. O ile jednak ta piosenka pobudza do życia, tak pozostałe (mimo sporej dawki elektroniki, dance-popu) robią coś dokładnie odwrotnego – usypiają słuchacza. Denerwujące jest też to, że słuchając piosenki, nie pamiętam poprzedniej. Tylko „Electric Bass” i „Heartbeat” jakoś się wyróżniają. A skoro już jesteśmy przy tej piosence: straszna jest. Nie wiem kim jest Maja Łuczenko. Może siostra Mariny? Na jej miejscu wstydziłbym się, że moje nazwisko skredytowane jest przy tekście do tego numeru. Przytoczę tylko fragment: I want to flirt with you, oh yes I do My eyes on the horizon He’s walking and I’m choking Hey, I don’t wanna drool (PL: Chcę z tobą flirtować, o tak, chcę, moje oczy na horyzoncie, on chodzi, ja się duszę, hey, nie chcę się ślinić). Denerwuje mnie też bit pojawiający się w refrenie tej piosenki. Nie mam jednak serca dać tego kawałka do najgorszych. Jest bardzo pozytywny. Wyróżnia się na tle pozostałych numerów. Są one bowiem nijakie, bez wyrazu. Utwory takie jak „I’ll Never Touch You” czy „This Is Called ME” furory nie zrobią. Ciągną się i ciągną, a po kilku ostatnich taktach, i tak się ich nie pamięta. Może powinienem to napisać na początku – płytę otwiera intro zatytułowane tak jak cały krążek. Idealna wizytówka tej płyty – „Hardbeat (intro)” kompletnie mi się nie podoba. Najpierw mamy jakąś przemowę (= bełkot) Mariny, później włącza się elektronika i jakieś dziwne dźwięki. Meeega interesujące. Nic jednak nie przebija trzech piosenek: „Hellfire”, „Jack” i „Saturday Night”. „Hellfire” to zwykła masakra. Nie cierpię tej piosenki. Trudno właściwie coś więcej o tym napisać. Radzę Wam jednak omijać ten utwór szerokim łukiem. Byleby nie stał się singlem. „Jack” jest jedną z dwóch spokojnych piosenek. Z początku myślałem: ‚ok, no problem’. Szybko jednak swoich słów pożałowałem. Utwór jest koszmarnie nudny, bez polotu. Wykonanie Mariny nie zaskakuje. Ona śpiewa tu tak nudno, bez życia. Nie zainteresowała mnie zupełnie. Próbowali to urozmaicić jakimś bitem w refrenie. Z marnym skutkiem. „Saturday Night” to po prostu kolejna, tandetna i kiczowata, elektroniczna pioseneczka. Zwrotki są okropne, refren nieco tylko lepszy. Spodobał mi się tylko mały fragmencik tego numeru, w którym słychać chór ludzi na imprezie. Na końcu utworu słychać (dokładnie przez jedną sekundę) śmiech jakiejś dziewczyny. Oprócz „Jack” mamy tu jeszcze inną spokojną piosenkę – „Rainbow After Rain”. O ile „Jack” nie cierpię, tak „Rainbow After Rain” całkiem lubię. Nie spodziewajcie się jednak rewelacji. Jest to akustyczna ballada. Ma bardzo ładną muzykę. Najbardziej wyróżnia się spośród pozostałych numerów. Da się ogółem posłuchać. Tekstowo album też nie zaskakuje. Marina często śpiewa głupoty w stylu You’ve got to tell me lies Come tell me more The truth is hiding next to your door Go tell it „no” And lie to me more (PL: Musisz mówić mi kłamstwa Chodź, powiedz mi więcej Prawda chowa sie za twymi drzwiami dalej, powiedz nie I kłam więcej) czy I know Something about me It makes me holding on yeah My hellfire It gets me burning up yeah (PL: coś o mnie, to sprawia,że jestem jedyna, yeah moje piekło, płonę, yeah). Debiut tej polskiej wokalistki skojarzył mi się z inną polską płytą wydaną w tym roku – „Honey” Honoraty Skarbek. Oba te krążki są nieoryginalne, przy nudnawe, a ja wierzę, że dziewczyny stać na więcej. Mimo, że „Hardbeat” jest bardzo słabe, to życzę Marinie sukcesu zagranicą. W końcu to i tak jest lepsze niż takie LMFAO czy Pitbull.
Ocena:
Najlepsze: Rainbow After Rain
Najgorsze: Hellfire, Jack, Saturday Night

Tytuł
: Loud
Wykonawca: Rihanna
Gatunek: pop, dance pop, r&b
Single: Only Girl (In the World), What’s My Name, S&M, Raining Men, California King Bed, Man Down, Cheers (Drink to That) Na okładce „Bionic” Christina Aguilera zrobiła się na kobietę-robota. Jednak to Rihanna jest prawdziwą kobietą-robotem. To wszystko dzieje się u niej zbyt szybko. Niecały rok przed „Loud” wydała „Rated R”, nie skończyła jeszcze trasy koncertowej a już ‚pędzi’ dalej. Jej poprzednia płyta była bardziej autentyczna. Przestałem wierzyć jednak w ‚prawdziwość’ RiRi kiedy przefarbowała się na ognistą czerwień i (jak sama przyznała) złagodniała.
Na poprzedniej płycie zaprezentowała mieszankę dojrzałego popu, hip hopu, dubstepu a nawet nieco rockowych elementów. Płyta „Loud” jest jednak znacznie bardziej różnorodna. Od samego faktu, że jest tu pop, r&b, dance, hip hop, nieco akustycznego rocka, reggae i dancehall może głowa rozboleć. Nie ma tu dwóch takich samych utworów. Na szczęście da się tego słuchać. Trochę się jednak musiałem przekonywać.
Wokalnie nie jest źle – Rihanna brzmi całkiem dobrze. Na pewno lepiej niż na „Music of the Sun” czy „A Girl like Me”. „California King Bed” zaśpiewała bardzo delikatnie co świetnie jej wyszło. W „Love the Way You Lie (Part II)” brzmi bardzo emocjonalnie. Po prostu pięknie. Jednak najlepiej wyszło jej wykonanie „Complicated”. W refrenie śpiewa mocno co bardzo mi się podoba. Może nie jest najlepszą wokalistką, jej wokal zostawia trochę do życzenia, ale tu bardzo dobrze wypadła. Za to nie cierpię jej wykonania piosenki „Fading”. Szczególnie refreny i przejścia są okropne. Tego nie da się słuchać.
Sama muzyka na tej płycie wypada nieźle. Bardzo podoba mi się utwór „S&M”. Prowokacyjny, wyzywający. Krytycy nazwali go najostrzejszym numerem na „Loud”. Najostrzejszy w tym kawałku jest sam jego tekst: Cause I may be bad, but I’m perfectly good at it Sex in the air, I don’t care, I love the smell of it Sticks and stones may break my bones But chains and whips excite me (PL: Może jestem zła, ale w tym jestem świetna Sex w powietrzu, nie obchodzi mnie to, kocham ten zapach Kije i kamienie mogą połamać mi kości, Ale łańcuchy i bicze podniecają mnie). „What’s My Name” to przyjemny utwór pop i r&b. „California King Bed” to natomiast świetna, akustyczna ballada. Ma w sobie nawet rockowe wpływy co jest dodatkowym plusem. Nieco bardziej tajemniczo prezentuje się utwór „Skin”. Kiedyś ta piosenka mnie nudziła. Nadal uważam, że jest za długa, ale dobrze się jej słucha, jest też urozmaicona. Jeszcze bardziej podoba mi się „Complicated” i „Man Down”. „Complicated” jest w połowie balladą. Dalej dochodzi jednak do niej taneczny bit. Ale „Man Down” to już ‚śmietanka’ sama w sobie. Ta reggae muzyka jest super. Rihanna też świetnie wypadła. Właśnie takie piosenki najbardziej do niej pasują. Oby więcej ‚mandownów’ w przyszłości. Nie podoba mi się natomiast „Only Girl (In the World)”. Niby to taneczny, klubowy numer, ale jest taki nudny, bez życia. Zero pasji podczas nagrywania go.
Fajnie wypadają także duety z innymi artystami. Drake wniósł trochę świeżości do „What’s My Name”. Nicki Minaj idealnie pasuje do „Raining Men”. Panie stworzyły bardzo fajny, śmieszny kawałek. Wolę jednak Nicki w tym numerze. Za to umieszczenie irytującego ‚je, je’ z „I’m with You” Avril Lavigne w „Cheers (Drink to That)” jest dla mnie pomyłką. Podobno wokalistki miały nagrać duet. Do współpracy jednak nie doszło i RiRi musiała się zadowolić tym.
Ok; „S&M”, „Man Down” i „Complicated” to świetne numery. Jednak najbardziej kocham utwór, który wokalistka nagrała z Eminemem – „Love the Way You Lie (Part II)”. Część pierwszą z pewnością znacie. Mnie się jednak o wiele bardziej podoba jego kontynuacja. Cieszę się, że Rihanna postanowiła to nagrać. W zwrotkach brzmi genialnie, jednak to refren najbardziej przypadł mi do gustu. Nie jest idealny, ale właśnie to jest jego największym plusem. Pod koniec pojawia się Eminem. Nie ma go dużo, ale może to i dobrze? Fajnie wypadł, ale gdyby było go więcej pewnie przyćmiłby samą wokalistkę. A to nie byłoby już takie fajne.
Tekstowo płyta nie jest porażką. Oczywiście sporo tu miłości („Love the Way You Lie (Part II)”, „Skin”, „What’s My Name”). „Complicated” to ostateczne pożegnanie z Chrisem Brownem. W „Cheers (Drink to That)” reklamuje jakieś okulary i wódkę. Co niezbyt bardzo mi się podoba. Uwielbiam jednak zabójczy (dosłownie) tekst do „Man Down”: ‚Cause I didn’t mean to hurt him Could’ve been somebody’s son And I took his heart when I pulled out that gun (PL: Bo ja nie chciałam go zranić, Mógł być czyimś synem I zabrałam jego serce gdy Wystrzeliłam z tego pistoletu).
Ogólnie płyta jest na pewno dobra. Może nie bardzo dobra, Rihanna udowodniła nam, że stać ją na więcej, ale na szczęście da się tego słuchać. Poza tym „Loud” na pewno lepiej jej się udało niż „Rated R”. Ode mnie cztery z plusem.
Ocena: +
Najlepsze: S&M, Man Down, Complicated, Love the Way You Lie (Part II)
Najgorsze: Fading, Only Girl (In the World)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz